Śmierć Mickiewicza jest pewna, znane są data i miejsce. Reszta jest mgła.
Mit powiada, że zgasło słońce polskiej poezji, kiedy na skraju Azji szukało wspomożenia dla polskiej sprawy. Ze wspomagania jak zwykle nic nie wyszło, tylko właśnie ta śmierć; a umierał Adam w przewiewnej norze, w podłej dzielnicy. Lekarze miał byle jakich, odtańczyli tylko swój balet bezgłowych kur przy sienniku konającego. Być może, zapewne na cholerę: w dniu jego śmierci wszyscy obecni byli o tym przekonani, a potem kłamliwie zapominali, zmieniali zdanie, byle tylko dowieźć ciało do Francji. Działo się to w Konstantynopolu, 26 listopada roku 1855. Pogoda była kiepska.
W podróż wyruszał jako świeży wdowiec: Celina zmarła ledwie kilka miesięcy wcześniej. "Ku wieczorowi ojciec – napisała Maria Gorecka, najstarsza córka – żwawo i wesoło wyszedł ze starych murów Arsenału, i odwieźliśmy go na kolej. Słońce właśnie zachodziło, i przy wejściu do dworca, ostatnie jego promienie oświecały twarz ojca, tak pełną życia, energii, zdrowia…"; choć tu wchodzi jej w słowo Ludwika Śniadecka, żona Sadyka Paszy, jej opis nie tak landrynkowy: "Był zniszczony, osłabiony, wycieńczony".
Wedle Zenona Fisza wyglądało to tak: "W roku 1855, w miesiącu październiku, wysiadł z paropływu francuzkiego na Top-Hana mężczyzna lat około pięćdziesięciu, o białych, długich włosach, myślącego czoła, w skromnym ubiorze, z pielgrzymim kijem w dłoni (…). Wybrał się z namiotem i wszelkiemi przynależytościami obozowego życia!", towarzyszyli mu Armand Lévy, sekretarz, i Henryk Służalski, towarzysz, pomocnik i sługa. "Wkrótce potem pojechał do Burgas", do Sadyka Paszy, "i tam pod namiotem przepędził parę tygodni. Podobał sobie nad wyraz w obozowem życiu, jeździł konno na polowanie, jadł proste żołnierskie posiłki; lecz zmiana taka życia paryzkiego, pokojowego, na polowe, była za gwałtowna i nieostrożna. (…) Zdało mu się, że on młody i czerstwy". Zachorował, cierpiał, wyzdrowiał. Wrócił do Konstantynopola w lepszym stanie. Wchodzi mu w słowo Ludwika Gropplerowa: "Od czasu jak powrócił z Burgas, (…) zachorował na diarią, z której wkrótce był wyleczony – ale był posępny, smutny, wyrzekający na Zamoyskiego. Jednak sypiał dobrze, jadł z apetytem do ostatniego dnia". Taki los narodowych poetów: każdemu wolno dyskutować nad ich talerzem i nocnikiem.
W zakonie lazarystów zajmowali we trzech jeden brudny pokój "z potrójną chmurą pcheł, pluskw i komarów"; zamiast łóżek mieli "materac i dywan, płaszcze zastępowały kołdry". "Od 9 listopada zamieszkał w Konstantynopolu na Sapas-Kiprusz" (na rogu Yeni Şehir i Tatlı Badem), zapisał Służalski, i ten marny adres w dzielnicy biedoty oznaczał zmianę na lepsze. Nowe lokum było podłe, bez ogródek informuje o tym Śniadecka: "najęli mu mieszkanie w jednym z najgorszych quartier – w złym powietrzu – chodził jeść do lokand, jak jadł u mnie, to się dziwił: "jaką ty masz dobrą wodę – jaki u ciebie chleb biały doskonały – jakie dobre wino". Prosiłam, żeby przysłał Służalskiego, że moi ludzie pokażą, (…) ale Służalski zawsze zajęty swoim mundurem i deklamowaniem latał kilka godzin przed śmiercią"; nie swoją, Mickiewicza. Tu już widno, w kogo Sadykowa palcem celuje.
Ludwika Gropplerowa, bardziej wyważona, relacjonuje słowa męża: "Mieszkali oni za miastem, w stronie bardzo niezdrowej i przez ubogich zamieszkałej, u jednego biednego Polaka Rudnickiego, co to chciał wynaleźć perpetuum mobile"; choć Emil Bednarczyk twierdził, iż "dom ten był własnością Polki, wyszłej za mąż za Niemca, krawca"; ale tylko Fisz skupił się na opisie, w trzy lata po wydarzeniach: "Zwiedziłem ten dom smutny, samotny, opuszczony, przy ulicy Kalendzi-Kuluk, i widziałem tę dużą izbę o jednem kwadratowem oknie, w której był zamieszkał. Przedsień prowadziła do niej, a umeblowanie składało się ze stołu, kilku krzeseł prostych i łóżka, co jeszcze prostsze, pokryte siennikiem i dywanem tureckim, stało w kącie. Pokój trącił pustkowiem, był ciemny i nawet wilgotny; przypominał mi nasze karczemne izby, jakie czasem w jesiennej podróży zastajemy po szlakach ukraińskich". W drugiej izbie, o czym Fisz już nie wspomina, mieszkali Lévy i Służalski.
Lévy zdaje relację Władziowi, bo do niego pisywał, a on list we wspomnieniach podaje (ale czy wierzyć cenzorowi, krawcowi ojcowego życia?): "W niedzielę (to jest 25 listopada 1855 r., w przeddzień śmierci) miał się dość dobrze". On sam w ową niedzielę był chory, miał mdłości; "wstał jak zwykle i jak zwykle rozmawiał. Obiadowaliśmy w domu, zjadł małe kurczę pieczone", popił je pół butelki bordeaux. "Gawędziliśmy nieco wieczorem (…). W poniedziałek rano miał się dobrze, otrzymał właśnie od was list". Brzmi to gładko, jak naoczne świadectwo: byłem tam i stwierdzam. A jednak Lévy'ego nie mogło przy tym być, spał wymęczony chorobą. Póki co, Służalskiemu bardziej tu ufam: "Najmniejszego znaku żadnej choroby ani indyspozycji nie spostrzegłem"; ufam prowizorycznie, bo jeszcze nic się nie stało, a obaj kręcą i zaciemniają.
Służalski tak opowiada: "26 listopada o 7 rano wstał raptem z łóżka mając niby mdłości... Ja przystąpiłem prosząc, by język pokazał, odrzekł mi, że to nic, to żółć i zaczął się śmiać (…) – Wypił jak zwykle koło 8 szklankę kawy z kaimakiem, bez cukru i z małym jak dwa palce kawałkiem chleba; zaczął tytoń palić". Po 10 rano przyszli goście: Hipolit Kuczyński, po nim Emil Bednarczyk, którego Mickiewicz zamyślał uczynić dowódcą legionu żydowskiego. Bednarczyk zanotował potem: "Mickiewicz sam leżał ubrany zupełnie prócz tużurka, którego jeszcze nie był wdział, na łóżku, i żywą prowadził rozmowę o literaturze naszej z Kuczyńskim (…). Usiadłszy sam przy jego łóżku, spostrzegłem po chwili, że podłoga przed nim świeżo pomytą została, na zapytanie moje (…) odrzekł: "Około 6 z rana porwały mnie mdłości i zwomitować się musiałem". (Tu już lepiej rozumiem, co znaczą te "niby mdłości" Służalskiego "o 7 rano"; ale o 6 czy o 7 womitował? Nic pewnego). Oto wieszcz: prawi na łóżku, przed nim obrzygana podłoga.
Mickiewicz wszystkich poprosił, żeby na "kwadransik" poszli do drugiego pokoju; Bednarczyk został sam, reszta poszła w swoich sprawach, co należy sobie zapamiętać, bo Służalski z Lévym będą tę swoją nieobecność unieważniać i rozmywać na wszelkie sposoby. Pisze: "wziąłem się do czytania", zaś "po mniej więcej upływie pół godziny (…) zobaczyłem Mickiewicza rozebranego do koszuli, bladego jak trup, stojącego we drzwiach swego pokoju z bosymi nogami i trzymającego się oburącz futryny drzwi, by nie upaść, bo wierzch ciała miał w tył pochylony. Przyskoczywszy do niego, schwyciłem go wpół, pytając: "Co tu robisz, panie Adamie? dokąd chcesz pójść?" – nie mógł mi już odpowiedzieć, głową tylko wskazał miejsce wychodka, a na moją propozycję, że go tam zaprowadzę" – oto dziejowa rola, świętego polskiej literatury prowadzić do wygódki – "z wielkim wysileniem wyjąkał: "Już nie"; "Więc chodź do łóżka, bo się przeziębisz", odrzekłem, lecz gdy rąk od futryny drzwi nie opuszczał, bo spazmatycznie ją był pochwycił, starałem się jedną ręką jego jedną rękę od futryny oderwać, trzymając go drugą wciąż wpół objętego, co gdy po wysileniu mi się wreszcie udało (bo jak już wspomniałem, byłem sam bardzo cierpiącym i osłabionym), ciało jego, którym już wcale nie władał, tak mi zaważyło, żem z nim razem padł na podłogę, ledwie na kolanach moich wstrzymać się zdołałem i temu zawdzięczam, że i upadek jego powolniejszym uczynić mogłem".
To obraz wart zapamiętania, obraz ostatniego wielkiego upadku Adama, spośród wielu: narodowy wieszcz, upiór własny, nie poetycki, skostniałymi palcami uczepiony framugi w ostatniej drodze do wychodka upada razem z pomocnikiem. I jeszcze na podłodze ludzki kłąb, jeszcze ostatnia próba postawienia Adama na nogi. Reszta to już tylko gdakanie, miotanie się kur bezgłowych wokół stygnącego ciała.
Żona krawca "usłyszawszy turkot naszego upadnięcia i usłyszawszy moje krzyki o pomoc, wpadła do pokoju Mickiewicza i do łóżka wnieść mi go pomogła, była to silna, młoda i dobra kobieta; ponieważ był zimny jak lód, zaczęliśmy go trzeć rękoma i szczotkami, lecz ponieważ to nic nie skutkowało, więc pobiegła zgotować rumianku (…) lecz pić go nie chciał – nic nie mogąc mówić ściął zęby tak, że pomimo wysileń moich ust otworzyć mu nie mogłem. "Szukaj pan doktora" – zawołała gospodyni"; bo on sam, wyznaje Bednarczyk, "wskutek przerażenia i ratowania Mickiewicza" nawet o tym nie pomyślał: "Było po godzinie 1-szej, gdym po doktora pobiegł..." Notuję godzinę: po pierwszej. Oprócz umierającego są tylko oni dwoje, rekonwalescent Bednarczyk i pani Rudnicka.
Bednarczyk wrócił z doktorem Gembickim przed drugą. Nie było łatwo, Gembicki się opierał. Słysząc, jakie są objawy, stwierdził, że "jest to cholera najgwałtowniejsza, na którą mąż ten zapadł, i ratunku dla niego nie ma": "do każdego innego bym poszedł, lecz to mąż znamienity, wyleczyć go niepodobna – a powiedzą, żem go zabił". Bednarczyk groził mu pistoletem i pod groźbą sprowadził, sam pobiegł po leki. "Mickiewicz jeszcze oddychał". Gembicki lamentuje nad sobą: "powiedzą, żem go struł". Lekarz był może marny, ale świadomy magicznej mocy obmowy: cenię go za to. Adam ogrzany kamionkami ocknął się, przeganiał lekarza, lekarstwa odmówił: "ściął zęby, a co przez nie przeleciało, wypluł!". Dopiero przed piątą "w pewien gatunek snu zapadł".
"Nareszcie o 5-tej godzinie wieczorem nadeszli Lewi i Służalski", relacjonuje dalej Bednarczyk, a ja jak pedel notuję godzinę powrotu: długo was nie było, panowie, ciekawe, jak się wytłumaczycie. (Będą kłamać). I dalej: "Byłem tak znużony, tak osłabiony, (…) żem tych panów (…) zaraz musiał pożegnać". A Służalski, nieświadom, że Bednarczyk napisze własne wspomnienie, łże najbezczelniej raz za razem: rano Adam "miał lekki womit", "ani sam wszakże na to nie zważał, ani obecni nie widzieli nic w tym zastraszającego. Położył się potem i zdrzemnął czas niejaki; ale przed 4 obudził się w cierpieniach". (O tym wiedzieć nie mógł, bo go nie było, a i opis dnia zwyczajnie zmyślony). I ciągnie: "O godz. 4 zapytał, czy obiad przygotowano, że ma apetyt i prosił mnie, bym mu przyniósł butelkę bordeaux, bo go czuje potrzebę". Kogo pytał, prosił kogo i o której? O piątej raczej, bo o czwartej Służalski jeszcze krążył po mieście, podobnie jak Lévy. J. L. Leval, też wówczas nieobecny, tę wersję potwierdza: "P. Służalski, który wyszedł na kilka minut", na kilka minut, podkreślam, "za powrotem o godz. 4 znalazł go w znacznie gorszym stanie". Wszystko tu pomieszane, fakty zamulone, bohaterowie usunięci albo dodani.
Służalski dalej pisze bezwstydnie, że wyszedł do miasta po godzinie czwartej i wrócił po ledwie dwudziestu minutach: "zastaję gospodynię domu przy łóżku", zarzeka się, potem całkiem już zmyśla, że na to niespodziewanie nadszedł Bednarski z lekarzem spotkanym na ulicy (cóż za koincydencja, jakie wyczucie!), że doktor posłał po krople do apteki (pewnie umyślnego ducha), wszystko się dzieje samo, a on przy tym był, bo Adamem nieustająco się opiekował. Lévy mu wtóruje w swoich listach.
Po czym "zaczął p. Adam skarżyć się mocniej, że mu źle – i natychmiast zachrypł, i już cicho ze mną rozmawiał". Nad gasnącym ciałem zgodnie z obyczajem zebrało się narodowe konsylium. Pani Śniadecka: "Potem przyszedł dr Gembicki, ale ani krwi nie puścił, ani laudanum mu nie dał". Podał laudanum, języku wężowy, zresztą opium mogło powstrzymać biegunkę, nic więcej; ale na co to krwi upuszczanie?
Służalski napisał: "posłano po lekarzy", pominął skrzętnie, kto po nich posyłał. "Przyszedł naprzód Gembicki", jak już wiadomo, "później trzej inni, Drozdowski, Szostakowski i Narkiewicz". "Oprócz Gembińskiego (sic), który był lekarzem z profesji, trzej inni na sposób turecki, nie uczyli się medycyny, ale praktykowali", informuje Kuczyński. Ludwika Gropplerowa, kompozytorka, a przy tym osoba ciętego języka, była dużo mniej delikatna: "Był tam także Kaimek osielstwa medycznego, zasługujący, aby go w ilustracji przedstawić, Drozdowski, ów poczciwy protegowany przez Goreckiego Narkiewicz, Gembicki (Rosenstrauch) dentysta, pedykur z Warszawy... i jeszcze jeden felczer". (Doprawdy, zbiór znakomitości godzien podziwiania). "Stali oni w oddaleniu i mówili do siebie: "Nie trzeba nic robić, bo Mickiewicz śpi"".
"Mickiewicz wyczytał (…) niebezpieczeństwo z zafrasowanej twarzy Służalskiego i zapytał go, spytał o zdanie lekarzy, a "Służalski ze łzami w oczach odpowiedział: "Mówią, że możesz umrzeć"," tak to zapamiętał Kuczyński, choć go przy wydarzeniach nie było. "Wtedy on rzekł: "Każ mi zawołać księdza Ławrynowicza"". A jednak Mickiewicz księdza nie wzywał, bo nie chciał; towarzysze Adama zełgali dla ulżenia rodzinie. "Potem kazał sobie podać pióro i chciał pisać, lecz gdy mu Służalski przyniósł papier, rzekł: "Nie mam siły" i upadł na łoże".
Służalski informował później dzieci, że "postawiono synapizma", to znaczy ciasto albo plastry gorczyczne dla rozgrzania; był przekonany, że "użyto wszelkich sposobów", cóż, kiedy "żaden nie skutkował". Ba, kiedy dr Drozdowski "sam zaczął bardzo mocno nacierać wszystkie członki spirytusami jakimiś – i ja mocno tarłem"; doprawdy, wielkie poświęcenie. A on, niemal niemy świadek swojej ostatniej drogi, najjaśniej spośród nich wszystkich widzący, choć trup już prawie, rzekł wtedy: "Sami nie wiedzą, co mi jest". Miał rację.
Koniec końców "z wielkim trudem uradzili doktorowie, by koniecznie dać lekarstwo przez enemę". (Umierającego męczyć lewatywą jest niegodziwością). "Już z księdzem nie mógł mówić", spisuje kłamliwą kronikę Służalski, a Lévy przytakuje, "tylko na moją prośbę, czy ma co powiedzieć dla dzieci, rzekł słabo: "Powiedz im, niech się kochają" i po pewnym przystanku dodał: "zawsze". To były ostatnie słowa". Jeszcze go nacierali, jeszcze Mickiewicz wrzeszczał "oni mnie zedrą skórę (…), a ona nazad nie porośnie", jeszcze dostał opiumową nalewkę, nareszcie ucichł. "Wtedy ksiądz na zdanie doktorów, że źle bardzo – dał ostatnie namaszczenie". Wtedy, czyli po śmierci: "posłali po księdza, ale kiedy ten przyszedł, już nie żył pan Adam, a więc namaścił nieżywego"; nie tylko więc odszedł, ale tak jak chciał, bez Boga.
konał "trzy na dziewiątą wieczorem" ("o godzinie 4 po południu", miał opowiedzieć po latach Bednarczyk). Jako przyczynę śmierci wpisano "une congestion cérébrale", udar mózgu, pewnie od uderzenia w głowę przy upadku. Taktownie przemilczano cholerę.
Przed chwilą jeszcze się szamotał, od teraz będzie już tylko wypieranym zdjęciem, upiększanym odlewem, odpustową pamiątką.