Anna Molska, fot. materiały prasowe projektu "Villa Reykjavik"
Z
Anną Molską, autorką filmu Podłoga z Bazylei pokazywanego podczas "Villi Reykjavik", rozmawia Karol Sienkiewicz.
Karol Sienkiewicz: Film, który pokazujesz w Reykjaviku, powstał w Bazylei. Czy ma tutaj swoją premierę?
Anna Molska: Nie do końca. Był już prezentowany na pokazie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, ale to było jednodniowe przedsięwzięcie. W Reykjaviku jest jednak po raz pierwszy wyświetlany na wystawie w pełni znaczenia tego słowa. Na pewno ma swoją premierę dla szerszej publiczności, chociaż jest to w większości publiczność dla mnie nowa. Jestem po raz pierwszy na Islandii i po raz pierwszy tu wystawiam, w przestrzeni Fundacji Galerii Foksal.
Początkowo nie traktowałam tego materiału poważnie, powstał przypadkiem. Przy okazji jednej z wystaw znalazłam się w dużym, pustym mieszkaniu w Bazylei. Kamera była nowa i jak najszybciej chciałam opanować jej funkcje. W mieszkaniu nie było nikogo poza mną, w naturalny sposób stałam się filmowanym obiektem. Skoro stanęłam przed kamerą, ta musiała pozostać statyczna.
Mam sporo materiałów, które nie powstawały z myślą o konkretnym projekcie i większości z tych taśm nigdy nie wykorzystuję, a często nawet ich nie oglądam. Ten dział filmów nazywam filmami-nie-do-oglądania.
K.S.: Czy to zapowiedź zmian w metodzie pracy, do której nas przyzwyczaiłaś? Do tej pory byłaś znana z dopracowanych, skomplikowanych projektów, z udziałem wielu osób i wymagających rozbudowanego planu filmowego.
A.M.: Na pewno bardziej otwieram się na różnego rodzaju eksperymenty, ale nie rezygnuję z bardziej rozbudowanych projektów. Ten film jest raczej wyjątkiem (polegającym na tym, że go pokazałam) niż wyznacznikiem nowego kierunku pracy. Chociaż stanowi skończoną całość, dla mnie to rodzaj szkicu, który kiedyś może rozwinąć się w zupełnie nowy film, nawet niekoniecznie z nim jednoznacznie powiązany. Jak już wspomniałam wcześniej, filmy-nie-do-oglądania są dla mnie bardzo ważną bazą różnych pomysłów i rozwiązań, czasami nawet stricte technicznych. Z drugiej strony to bardzo intymne rejestracje. W filmie "Podłoga z Bazylei" próbowałam przekroczyć żenadę, udźwiękowienie tego filmu było na to dowodem. To również groteskowy obraz różnych działań artystycznych i całego tego artystostwa, do którego jesteśmy tak przyzwyczajeni. Mnie to czasem irytuje, mimo faktu, że jestem tego częścią. Trudno jest ośmieszać samego siebie.
K.S.: Począwszy od "Tanagramu", który nakręciłaś na czwartym roku studiów, nie występowałaś we własnych filmach. Wcześniej stawałaś przed kamerą, jak w "Perspektywie" czy "Jesus Loves Me".
A.M.: Wszystkie wymienione filmy to były prace studenckie, odpowiedzi na zadania stawiane przez profesora Grzegorza Kowalskiego (nawet jeśli wychodziłam znacznie poza warunki zadania, jak w "Tanagramie"). Występowanie we własnych filmach, a czasem w filmach kolegów i koleżanek z pracowni, było w Kowalni całkowicie naturalne. Nikt tego nie kwestionował, czasami było to wręcz warunkiem zadań, na przykład "Perspektywa" była odpowiedzią na plenerowe zadanie "Ja - znak w pejzażu" i miała w dużej mierze charakter działania dokamerowego, dokamerowego performensu.
Jeśli dzisiaj staję przed kamerą, czynię to bardziej świadomie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jest to moja decyzja. Tym bardziej, jeśli ujawniam się w dosyć upokarzającej sytuacji - czołgająca się do łazienki.
K.S.: "Villa Reykjavik" przypomina festiwal sztuki - jej główny trzon stanowią wystawy, im towarzyszy program pokazów filmowych, performensów, koncertów. Wystawiające galerie to galerie komercyjne. Czy twoim zdaniem ten aspekt jest w jakiś sposób widoczny w projekcie?
A.M.: "Villa Reykjavik" nie ma charakteru komercyjnego, chociaż w niezobowiązującej, luźnej atmosferze, dochodzi tu do spotkania galerzystów, którzy wymieniają się doświadczeniami i poznają nawzajem na innej płaszczyźnie niż targi sztuki. Ja na ten temat wiem jednak stosunkowo niewiele, chociaż moje prace również są przedmiotem handlu. W bardzo niewielkim stopniu w tym uczestniczę. Wydaje mi się jednak, że w Reykjaviku nikt nie myślał o wymiarze komercyjnym przedsięwzięcia, nawet jeśli wielu z gości projektu stanowili kolekcjonerzy. Dla mnie ciekawsze były wizyty u islandzkich artystów, w muzeach Reykjaviku i u islandzkich kolekcjonerów, poznawanie miasta i okolic. I właśnie ten aspekt spotkania, obok wystaw i wydarzeń towarzyszących, jest moim zdaniem istotny.
K.S.: Co najbardziej podoba ci się na Islandii?
A.M.: Morze, wulkany, czapki, blondyni, pustka, wikingowie, chmury, pył, wypadki, budynki, język, polowania, lód, maskonury, legendy, drogi, trofea, skóry, samoloty, luteranie, tatuaże, walenie, brak ciemności, fiordy, owce i dźwięki.
Reykjavik, lipiec 2010