Wojciech Plewiński zainteresował się fotografią w czasie studiów architektonicznych około 1953 roku. Wtedy też zaczął wysyłać swe pierwsze zdjęcia na konkursy i zdobywać nagrody. Te wczesne doświadczenia wspominał w wywiadzie:
"Decydujący moment to było to, jak zrobiłem pierwsze filmy z wakacji, które powstały na spływie kajakowym. Wtedy bardzo modne były spływy, na które wszyscy jeździli włącznie z przyszłym papieżem. Pływaliśmy z Jerzym Turowiczem i z Janem Józefem Szczepańskim i tam zrobiłem te zdjęcia. (...) Pożyczyłem Leikę z Elmarem od znajomego, strasznie dumny byłem, ale ledwo potrafiłem włożyć film. I zrobiłem dwa filmy, i z tych dwóch filmów wybrałem kilka zdjęć, posłałem na fotograficzny konkurs PTTK i wygrałem tam wszystkie nagrody. Jakąś menażkę i plecak. Więc to mnie tak podniosło na duchu, zobaczyłem, że to ma sens".
W 1955 roku został przyjęty do Związku Polskich Artystów Fotografików, a rok później, na fali odwilży, rzucił pracę w biurze, w Pracowniach Konserwacji Zabytków, i zaczął pracować jako wolny strzelec. Szybko jednak podjął współpracę (od 1957 roku) z redagowanym przez Mariana Eile tygodnikiem "Przekrój". Trafił tam za pośrednictwem Barbary Hoff, późniejszej projektantki mody, i pracował jako jedyny fotograf zatrudniony na etacie przez kilkadziesiąt lat (dla kolejnych redaktorów naczelnych: Mieczysława Kiety i Mieczysława Czumy), do 1990 roku, gdy redakcja przeniosła się ze stolicy Małopolski do Warszawy. Współpracował również z Wydawnictwem Muzycznym (1950-1960) oraz "Tygodnikiem Powszechnym" (od 1956), dla którego wykonywał zdjęcia ilustrujące teksty literackie, reportaże i recenzje.
O pracy dla "Przekroju" mówił, że tygodnik ten
"nie był pismem, które by dobrze fotografię eksponowało, bo to było pismo przytłoczone grafiką, a to wynikało z formuły pisma. Fotografia bywała najczęściej ozdobiona w jakieś wzoreczki, rysuneczki, ramki, rączki itp.".
Fotografie Plewińskiego znalazły się jednak na ponad 500 okładkach "Przekroju". Pismo jako pierwsze w Polsce umieszczało tam zdjęcia młodych kobiet, nazywanych w redakcyjnej nomenklaturze "kociakami".
"To była w tych czasach nowość, zwykłe dziewczyny, nie tylko przodownice pracy, traktorzystki, milicjantki..." - mówił fotograf.
Plewiński sam znajdował swe modelki, stylizował, robił ich makijaże.
"Nie powiem, żeby to była przykra robota. Tylko przykre były te podchody, bo przecież nie było żadnych agencji, niczego. Ogromna strata czasu. (...) Chodzenie po jakichś domach, stołówkach, żeby 'wyczaić', wyłowić, namówić, co i gdzie. Miałem takich swoich 'donosicieli' np. w szkole aktorskiej - a to asystent, a to znajomy, a to student młodszy, który mówił, 'Słuchaj! Jest świetna na drugim roku. To przyjdź i zobacz.' I ja musiałem na ulicy 'podrywać'."
Jednak dzisiaj brzmiące szowinistycznie "kociaki" nie pozostały jedyną specjalnością Plewińskiego, który zasłynął przede wszystkim jako fotograf scen teatralnych Krakowa. Jest autorem zdjęć do ponad 700 spektakli. Pierwszą fotografowaną przez niego sceną był Teatr Rapsodyczny. Potem pracował również z Teatrem im. Juliusza Słowackiego, Teatrem STU, Teatrem Ludowym, a przede wszystkim - Starym Teatrem, gdzie na przestrzeni 40 lat udokumentował niemal wszystkie spektakle.