Jego babcia chciała, żeby był biskupem, mama – by został lekarzem, a ojcu marzyło się, że skończy politechnikę. Wbrew wszystkiemu Andrzej Jaroszewicz został jednak filmowcem. Urodzony w nauczycielskiej rodzinie z Białej Podlaskiej, jako nastolatek nie miał filmowych ambicji. Robił natomiast zdjęcia i czytał książki poświęcone fotografowaniu.
Droga do Łodzi
Nieopodal miejscowego liceum im. J. I. Kraszewskiego, do którego uczęszczał, znajdował się sklep fotooptyki. Klientów nie było zbyt wielu, bo w powiatowej Białej Podlaskiej fotografia była mało popularnym hobby. Młody Jaroszewicz przesiadywał tu w przerwach między lekcjami. Pewnego dnia do sklepu wstąpił mężczyzna, który przyjechał na Podlasie z Łodzi, by wykonać serię zdjęć na wystawę rolniczą. Dziś operator wspomina tamto spotkanie:
Miał rolleiflexa, który był wtedy dla mnie jak Rolls Royce, ale nie potrafił założyć kliszy.
Nastoletni Jaroszewicz, który o rolleiflexach mógł jedynie poczytać, pomógł uruchomić aparat, a mężczyzna poprosił go, by wykonał kilka zdjęć w okolicznych gospodarstwach. Płacił, co dodatkowo przekonywało nastolatka. Jaroszewicz wykonał serię fotografii, a po tygodniu mężczyzna wrócił z 40 rolkami filmu. Jaroszewicz zużył wszystkie, a jego zdjęcia trafiły na wystawę.
Dotarły też do szkoły filmowej, a jej włodarze zaprosili chłopaka na kurs przygotowawczy do egzaminów na wydział operatorski.
Byłem pewien, że operator to facet, który puszcza filmy w kinie i może je za darmo oglądać. Myślałem: cztery lata studiowania, żeby puszczać filmy? Dziwne. Ale i tak pojechałem.
Był 1955 rok, kiedy Jaroszewicz dostał się do Szkoły Filmowej. Rok później został z niej wyrzucony. Atrakcje studenckiego życia, dziewczyny i zabawy wygrywały z historią sztuki sumeryjskiej, przez co Jaroszewicz nie zaliczył roku.
Powrotny bilet do kina