Czcigodny Księże Arcybiskupie!
Szanowny Księże Doktorze!
Szanowni i Drodzy Zebrani!
Wyróżnienie, jakie mnie dziś spotyka, jest oczywiście źródłem radości, ale i rodzi pytanie o wartość mojej zasługi. Cóż bowiem symbolizują trzej magowie ze Wschodu, patroni tej nagrody? Jakie przesłanie niesie archetyp wyprawy Trzech Króli?
Magowie, jak wiemy z historii, to byli ówcześni uczeni. Mieli wszechstronną wiedzę, znali się na przyrodzie i objaśniali sny, władali językami i studiowali niebo. Biegli w mowie i piśmie, służyli swoim wspólnotom przez doradzanie władzy. Wszelako nie z tych powodów stali się oni sławni; nie wskutek tej działalności zyskali miano mędrców. Stało się to za sprawą czegoś zupełnie innego - czegoś wyjątkowego. To dziwne dokonanie, czyli wiadoma wyprawa, jest dziś powszechnie znane. Ale co ono znaczy? Jaki właściwie sens kryje się w jego istocie?
By sobie to uświadomić, trzeba sobie odtworzyć antecedencje wyprawy: to, co ją poprzedziło. Oto na nieboskłonie pokazuje się gwiazda - świecąca silniej niż inne. Zjawisko to, choć rzadkie, nie jest jednakże nieznane. Występowało już wcześniej i było przedmiotem badań, dociekań i objaśnień. Bo to, co się dzieje na niebie - układy i ruchy gwiazd - to jedna z głównych dziedzin starożytnych uczonych. Dany fenomen jednak budzi szczególną ciekawość i w sposób nadzwyczajny jest zinterpretowany. Jako znak i drogowskaz, zwiastun i apel zarazem: by ruszyć za nim w drogę, bo kryje się za nim coś, co ma ogromne znaczenie. Czym to jest, nie wiadomo; to się dopiero okaże. Na razie wokół tego snuć można tylko domysły. Być może to potwierdzenie jakiegoś starego proroctwa - jakiejś innej religii? Być może zapowiedź cudu? Lub jeszcze co innego? Jakkolwiek jednak jest, należy wstać i iść, zostawić wygodny dom, pozycję i przywileje, zostawić ojczyznę, krajobraz, świątynie i rytuały, i wyruszyć w nieznane - po to, by się przekonać; by odkryć istotę znaku łączonego z boskością.
Dopiero gdy to wszystko uprzytamniamy sobie, zaczynamy pojmować gravitas przedsięwzięcia. Tworzą go dwa pierwiastki: odwaga i intuicja. A raczej: pierw intuicja (przeczucie, jasnowidzenie), a potem dopiero odwaga (przezwyciężenie lęku przed zmierzeniem się z losem).
Tak rozpoznana natura misji trzech mędrców ze Wschodu przytłacza i onieśmiela. Czym miałaby być dzisiaj ich heroiczna pielgrzymka? O jaką chodziłoby wiedzę i jaką intuicję? Gdzie wypatrywać gwiazdy? Na jakim firmamencie? W świecie atomów, kwantów, cząstek elementarnych? W granicach czasoprzestrzeni? Czy poza nią - w czarnych dziurach? Tam gdzie nie ma już czasu, ale i nie jest to wieczność, tylko coś jeszcze innego, zwanego osobliwością? I w jaki sposób stamtąd - z owej nieludzkiej otchłani - przejść do świata ludzkiego, by pojednać człowieka z tym nowym obrazem świata? Gdzie dzisiaj leży Betlejem? Czym dzisiaj jest dobra nowina?
Pytania, które tu stawiam, daleko mnie przerastają. Nie czuję się ani uczonym, ani tym bardziej wieszczem. Brak mi takiej odwagi, aby ruszyć w nieznane, w Prawdziwe-Wielkie-Nieznane, by szukać świętego Graala, nowego wcielenia boskości. Służę zaledwie słowu, i to słowu pięknemu, więc nieco podejrzanemu. Ponieważ wszelkie piękno stworzone przez człowieka jest względne i nietrwałe, zależne od ducha czasu.
Stąd właśnie wątpliwości co do mojej zasługi.
Niemniej przyjmuję dar - z pokorą i nadzieją, w poczuciu zobowiązania do dalszego wysiłku szukania prawdy i dobra, na rzecz pojednania człowieka - ze światem - poprzez mowę. I właśnie w takiej intencji - a przy tym jako wyraz mojego podziękowania - przygotowałem na dzisiaj przekład słynnego wiersza Thomasa Stearnsa Eliota o podróży Trzech Króli. Proszę o wysłuchanie.
Thomas Stearns Eliot, Podróż trzech Króli:
"Mroźna to była wyprawa;
Najgorsza pora roku
Na podróż, zwłaszcza tak długą:
Drogi tonące w śniegu i lodowaty wiatr,
Najokrutniejsza zima." [1]
Rozdrażnione wielbłądy, pokaleczone, zbolałe,
Kładły się w mokrym śniegu.
I było nam czasem żal
Letnich pałaców na wzgórzu, osłonecznionych tarasów,
I jedwabistych dziewcząt roznoszących napoje.
Poganiacze wielbłądów klęli i złorzeczyli,
Żądali napitku, kobiet, przepadali bez wieści,
Nocne ogniska gasły, nie było gdzie się schronić;
A miasta były wrogie, mieszkańcy nieprzyjaźni,
Wioski brudne i chytre, za wszystko żądano złota.
Ciężka to była próba.
Wędrowaliśmy w końcu już tylko w ciągu nocy,
Śpiąc byle gdzie i płytko,
I słysząc w sobie głos, który powtarzał w kółko:
To jest czyste szaleństwo.
Aż któregoś poranka, śniegi mając za sobą, zjechaliśmy w dolinę,
Łagodną, żyzną, wionącą zapachem wielu roślin,
Gdzie nad strumieniem stał młyn i młócił kołem ciemność,
A dalej, pod niskim niebem, wznosiły się trzy drzewa,
I stary, siwy koń galopował po łące.
Stanęliśmy przed gospodą porosłą liśćmi wina;
W otworze drzwi sześć rąk rzucało raz po raz kośćmi i zgarniało srebrniki,
Stopy zaś uderzały w puste bukłaki po winie.
Nikt jednak tam nic nie wiedział; ruszyliśmy więc dalej
I dopiero pod wieczór, prawie w ostatniej chwili,
Trafiliśmy w to miejsce - można powiedzieć - właściwe.
Pamiętam, było to dawno;
Dziś bym postąpiłbym tak samo, tylko trzeba zapytać
Trzeba zapytać
O to: czy cała ta droga nas wiodła
Do Narodzin czy Śmierci? Że były to Narodziny, to nie ulega kwestii,
Mieliśmy na to dowody. Bywałem świadkiem narodzin i byłem też świadkiem śmierci,
I było dla mnie jasne, że są to różne rzeczy; jednak te narodziny
Były dla nas konaniem, ciężkim jak Śmierć, śmierć nasza.
Wróciliśmy do siebie, do naszych starych Królestw,
Ale w tym dawnym obrządku jakoś nam już nieswojo,
Obco wśród tego tłumu zapatrzonego w swe bóstwa.
Rad byłbym innej śmierci.
1927
[1] Pierwszych pięć wersetów objętych cudzysłowem pochodzi z homilii Lancelota Andrewsa, angielskiego biskupa z Winchester z przełomu XVI i XVII wieku, wygłoszonej w 1622 roku, na cztery lata przed jego śmiercią.
Zobacz również:
Laudacja bp. Marka Jędraszewskiego