Publiczność podczas Konkursu Chopinowskiego w 1955 roku, fot. materiały prasowe
Rozmowa Bartosza Kamińskiego z Józefem Kańskim, muzykologiem i krytykiem muzycznym.
Bartosz Kamiński: Od jak dawna obserwuje pan Konkursy Chopinowskie?
Józef Kański: Od pierwszego powojennego Konkursu w 1949 roku. Wtedy byłem jeszcze studentem. Bywało, że na przesłuchania wchodziłem na gapę. Podczas Konkursu Chopinowskiego w 1955 roku zająłem się krytyką muzyczną, przedtem myślałem, że zostanę zawodowym pianistą. Ów Konkurs miał większy rozmach i bardziej międzynarodowy charakter, mile widziane było kompetentne pióro. Tak zostałem recenzentem muzycznym.
Który z konkursów utkwił panu najbardziej w pamięci?
Kto wie, czy nie te dwa pierwsze konkursy po wojnie... A wie pan dlaczego? Bo kiedy dziś pytają mnie "kto jest pana faworytem?", rozkładam bezradnie ręce. Nikt szczególnie się nie wyróżnia. Natomiast na Konkursie w 1949 roku było tak: w pierwszym etapie siedziałem na widowni, a obok mnie jedna z uczestniczek,
Barbara Hesse-Bukowska, która już zdążyła zagrać swój program (a która ostatecznie otrzymała II nagrodę); na estradę wyszła dziewczyna z numerem czternastym i zaczęła grać Nokturn G-dur. Popatrzyłem na sąsiadkę i mówię: jest pierwsza nagroda! To grała Bella Davidovich. Podobnie było na Konkursie w 1955 roku. Wówczas nie było wprawdzie jednego faworyta, ale były cztery osoby, które od pierwszych przesłuchań tworzyły wyraźną czołówkę. Ostatecznie pianiści ci zajęli cztery pierwsze miejsca. Nie było rozdźwięku miedzy odczuciami publiczności a werdyktem jury.
Tak samo było z Maurizio Pollinim w 1960 roku i Marthą Argerich pięć lat potem?
Owszem, choć w przypadku Polliniego nie można było wyrokować aż do zakończenia pierwszego etapu. Nie był to bowiem chopinista par excellence. Kiedy jednak zagrali już wszyscy uczestnicy, było jasne że nikt nie dorasta do jego poziomu. Aż przyszedł Konkurs w 1970 roku i pierwszy raz jury odrzuciło pianistę, w którym publiczność i prasa upatrywali kandydata do jednej z głównych nagród, jeśli nie zwycięzcę. Był nim Jeffrey Swann, którego nie dopuszczono nawet do finału. To był początek nowej epoki - wielkich odrzuconych na Konkursie Chopinowskim.
Którego z nich pana zdaniem potraktowano szczególnie niesprawiedliwie?
Nelsona Goernera. W 1995 roku nie wszedł nawet do finału. Dziś, jak wiadomo, jest to jeden z lepszych pianistów na świecie. Na szczęście
Kazimierz Kord, ówczesny dyrektor
Filharmonii Narodowej, zorganizował kilka dni po Konkursie koncert, na którym Goerner mógł przedstawić program ostatniego etapu. Wtedy należało wykonać nie tylko jeden z
Koncertów fortepianowych, ale także jeden z pozostałych utworów na fortepian i orkiestrę
Chopina. Był to zresztą mój pomysł. Zasiadałem w komisji programowej owego Konkursu i wyszedłem z inicjatywą, by rozbudować program finałowych przesłuchań o drugi utwór. Raz, by nie było nudno, dwa - by wypromować Chopinowskie utwory z orkiestrą, nieporównywalnie mniej znane na świecie.
Od pomysłu jednak szybko odstąpiono, uznając że wykonanie w finale drugiego utworu niewiele wnosi do oceny uczestnika...
Mocno sprzeciwiała się temu pomysłowi małżonka profesora Żurawlewa, że niby to rozpraszało uczestników, którzy powinni się skupić na wykonaniu koncertu. Na Konkursie Czajkowskiego w Moskwie trzeba zagrać dwa koncerty, w tym jeden Czajkowskiego. Dodajmy, że jako drugi utwór uczestnicy nierzadko wybierają któryś z koncertów Rachmaninowa albo Brahmsa. I jakoś nikogo to nie rozprasza. Dla pianisty, który przechodzi do finału takiego konkursu, jak Chopinowski nie powinno być żadnym kłopotem wykonanie dwóch utworów z orkiestrą, tym bardziej, że ten drugi jest dużo krótszy.
Tym bardziej, że z Konkursu na Konkurs uczestnicy z coraz większą łatwością graja nawet najtrudniejsze utwory. Pod względem techniki pianistycznej, jak podkreślają organizatorzy, w tym roku średnia na Konkursie jest bardzo wysoka.
Przypomina mi się, jak gościł w Warszawie John Browning, amerykański wirtuoz, laureat Konkursu Królowej Elżbiety w Brukseli. Jan Weber puścił mu Poloneza B-dur Chopina w starym nagraniu Ignacego Friedmana. Browning pokiwał głową i rzekł: "my w ogóle nie mamy techniki". Bo doskonała technika to nie tylko przebieranie palcami po klawiaturze w zawrotnym tempie. Tenże Ignacy Friedman, jak wspominał mój profesor fortepianu, w Walcu Mefisto Liszta grał najszybsze pasaże tak, że ledwie było słychać, ale słuchaczom ciarki chodziły po plecach, bo to brzmiało niczym szatański chichot. To jest technika. A dziś, cóż... Młodzi pianiści nie biorą przykładu z dawnych mistrzów. Co gorsza, mam wrażenie, że ich profesorowie również nie słuchają dawnych nagrań, nie wyciągają wniosków.
To chyba jednak niesprawiedliwie, porównywać pianistyczną młodzież do wielkich, dojrzałych pianistów...
Proszę pana, są tacy, którzy utrzymują, że jednym z najlepszych koncertów Marthy Argerich był jej występ na Konkursie w Genewie w 1957 roku. Słuchałem tego występu przez radio i muszę przyznać, że potem przez wiele lat nie słyszałem tak wspaniale zagranego Koncertu fortepianowego Schumanna. Wielki talent zazwyczaj objawia się wcześnie. Potem można już tylko doskonalić technikę, rozwijać osobowość.
Rozmawiał Bartosz Kamiński, październik 2010.
Tekst pochodzi z 14. numeru gazety
"Chopin Express", wydawanej z okazji
16. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina.
Czytaj także w "Chopin Express" 14:
"Poznajcie Fazioli" - rozmowa z Paolo Fazioli, założycielem firmy budującej fortepiany, debiutującej w tym roku na Konkursie Chopinowskim.