Z miesięcznika "Twórczość", sierpień 2007.
Marian Pankowski
NIE MA ŻYDÓWKI
Reginie z Fernów Pankowskiej
[...]
Wyposażona w niniejszą tożsamość, ląduje w tej chwili na lotnisku w Nowym Jorku. Jest maj, rok 1950. Przybywa na zaproszenie miejscowego Association of Eastern European Jews. Po wyjściu na płytę jest jedyną osobą w płaszczu. Wprawdzie to wiatrem podszyty prochowiec, niemniej odbija ponuro od różowo-zielonych sukienek pań i srebrnych koszulek sportowych dżentelmenów, z widokiem otwartym na pierś owłosioną. Mijają Fajgę wszyscy pasażerowie. Podniesie swą walizkę i dołączy do kolejki przed okienkiem najbliższego kontrolera paszportów. Uśmiechnięta twarz oficera, który zwrócił jej dokument i coś powiedział. Na szczęście uczynił gest łatwy do zrozumienia. Ma zaczekać. Zatelefonował. Po chwili zjawiła się młoda urzędniczka w mundurze, też uśmiechnięta. Wzięła walizkę i nazwała samolot, do którego Fajgę zaprowadzi. Samolot linii wewnętrznych stał niedaleko. Urzędniczka dała jej kwit z numerem walizki i coś przy tym głośno i wesoło rzekła; dwa słowa niemal skoczne i serdeczne. Pojęła Fajga ich sens i zareagowała zapamiętanym z samouczka Thank you!
Kiedy samolot wzniósł się, pomyślała z ulgą: lecę, ja, Fajga Oberlender, ostatnia Żydówka z miasteczka N. Lecę do... Tu myśl jakby się zacięła, zacukała przed wyborem odpowiedniego słowa. Bo jak tu nazwać jednoznacznie ludzi, którzy tam, na dole na mnie czekają? - Słowa migały, uciekały jak w zerwanym filmie, słowa określające rodaków-nie rodaków, w każdym razie "swoich". Usadowiła się wygodnie i ześlizgnęła w drzemkę jasnozieloną o kolorze błonia nad rzeką, gdzie plażowała razem z rodzicami, liżąc loda.
Obudziła ją młoda stewardessa. Podnosząc się, poczuła w krzyżach wszystkie godziny lotu. Odebrała walizkę i korytarzem, jeszcze zakręt i hol pełen ludzi, wpatrzonych w gromadę pasażerów jak sroka w kość. Patrzyła pod nogi, przede wszystkim na luzem pobrzękujący zamek starej walizki. Gdyby była podniosła głowę, byłaby ujrzała mały transparent, trzymany wysoko, z niebieskim napisem: Welcome Faiga Oberlender! Naraz usłyszy:
- Miss Oberlender?
- Tak... Yes, yes...
Oboje roześmiali się nerwowo, ale i z ulgą.
- My name... przepraszam, nazywam się Bill Krynitzer... I am very happy... cieszę się... - ściskał rękę Fajgi i patrzył urzeczony młodością krewnej z krainy Nigdzie i prawidłowością aszkenazyjskiej fizjognomii; istna plansza z almanachu z legendą: "Żydówka z Europy Wschodniej".
Auto stało tuż tuż. Nie upłynął kwadrans, kiedy stanęli na miejscu. Willa z gankiem i schodkami. Na progu czekali, żeby gościa przywitać, sekretarz Stowarzyszenia, potężny łamisztaba, i pani Krynitzerowa, rumiana i przysadzista, o trochę za szeroko umieszczonych, zresztą wcale niebrzydkich, bursztynowo jasnych oczach. Spojrzała na Fajgę. Zamiast sklecać dyskurs powitalny, wzięła ją w ramiona.
Kiedy przecinali hol w stronę sali posiedzeń, małżonka Prezesa ukośnym spojrzeniem dyskretnie wskaże Fajdze drzwi z mosiężną, wypolerowaną tabliczką, na której dwie wiadome litery.
- Nie muszę - szepnie Fajga, czerwieniąc się po uszy.
Ujmie ją pod łokieć Krynitzerowa i odszepnie:
- Ja tak samo odpowiadałam mamie. - I obie parskną śmiechem kobiet, którym wróciła wspólna dziecinność, obrazek z rodzinnego, wyoglądanego do cna Elementarza.
Prezes dał znak ręką Sekretarzowi. Ten, jakby stworzony do tej roli, otworzył na oścież drzwi sali. Na widok Fajgi w ubogim prochowcu ktoś wzruszony zaklaskał, drudzy za nim! Podnoszą się z krzeseł. Około czterdziestu Żydówek i Żydów amerykańskich rodem z Europy Wschodniej wita dziecko jednego ze szczepów monarchii naddunajskiej, młodą i przystojną Fajgę Oberlender. Onieśmielona, wiedziała, że w takim momencie należy się uśmiechać, i to sowicie, ale natychmiast ujrzała się w gazecie, jak szczerzy białe zęby do rozwydrzonych reporterów i spochmurniała. Ale już pojaśniała jej twarz, kiedy usłyszy szept:
- Płaszcz... płaszcz...
Poczuła delikatne ręce kobiece, zdejmujące jej z ramion prochowiec. Usiadła między Prezesem i Sekretarzem. Odzyskała teraz swą talię i piersi, które najwyraźniej nie zaznały prywacji czasu wojny. Szept Prezesowej przywrócił jej uśmiech. Nastał moment ciszy, jak gdyby myśli obecnych musiały wrócić do ładu, wzruszone wejściem osoby o pozornie przystępnej tożsamości. Przez moment trwało wzajemne czytanie oczu. Prezes wstał, czeka, aż się uciszy gwar półgłośny.
- Moi Drodzy... mam honor w waszym imieniu otworzyć nadzwyczajne zebranie naszej Gminy. Zaszczyca je obecność Gościa z dalekich stron... z Krainy Złego i Dobrego... obecność świadka zbrodni hitleryzmu... Witam cudem uratowaną pannę Fajgę Oberlender, córkę nieżyjącej niestety rodziny szanowanych kupców bławatnych w miasteczku N. Planowaliśmy, że będzie to odczyt, że Panna Oberlender ujmie swe przeżycia w prelekcję... na tle sytuacji Żydów galicyjskich we wschodniej części austro-węgierskiej Monarchii. Panna Oberlender wybrała jednak formę dialogu, formę pytań, na które, jak mnie zapewniła, chętnie odpowie. Więc zapraszam.
- Jak na razie słychać... ciszę, wobec tego zacznę... dla zachęty. Otóż ciekawi jesteśmy, gdzie pani obecnie mieszka i z czego pani żyje? Z wypełnionego przez panią formularza dowiedzieliśmy się tylko, że mieszka pani na fermie...
- Tak, to ferma owcza... Myję wełnę, czeszę i rozwieszam w suszarni... Tam też mam pokój...
- Daleko od miasteczka N?
Twarz Fajgi jakby z trudnością oceniała odległość.
- Daleko... bardzo daleko.
- A... czy można wiedzieć, gdzie Pani mieszkała po ucieczce z transportu?
Na twarzy dziewczyny rozbiegane zmarszczki, dziwny grymas, jakby jej ktoś szurnął w oczy garść bolesnego śniegu.
- Nie miałam wtenczas stałego "miejsca zamieszkania"... Były to raczej kryjówki... pod mostem, w kruchcie kościelnej... A kiedy pewnego dnia zaczęli mnie ludzie wypytywać... "dlaczego twój płaszcz, jak psu z gardła wyjęty?" i "skąd ta słoma w twoich włosach?" - pobiegłam w nocy do domu państwa R. Pukam do drzwi i proszę, żeby mnie wpuścili. Baśka, moja koleżanka z liceum... biedactwo... przez ciążę szkołę przerwała... poznała mnie po głosie, ale bała się otworzyć. Dopiero jej matka - twarz Fajgi nabrała jasności - wpuściła mnie do domu... W ciepłej kuchni pomogła mi ściągnąć z siebie... wszystko co mnie grzało... przez tygodnie, kiedy spałam w wagonie na ślepym torze czy pod mostem... Stałam w miednicy gorącej wody... mama Baśki mnie myła - śmieje się - a Baśka płakała... Do dziś pamiętam zapach ich biednego "okupacyjnego" mydła i świeżość koszuli, w którą mnie ubrała. Potem talerz gorącej kartoflanki... kawałek chleba... koc i do szopy, kilkanaście kroków od domu. Co wieczór... Baśka lub jej mama uchylały jedną z desek z tyłu szopy i wsuwały menażkę zupy i chleb.
Ręka w głębi sali:
- What is a "szopa"?
- To... jednoizbowy... prosty barak, bez okien... cztery ściany i dach. Tam dziadek Baśki trzymał konia, tam stał wóz i sanie. Dziadek umarł, młodzi sprzedali wóz... zostały sanie - uśmiechnie się. - W nocy siadałam czasem do jazdy... do podróży. W tej szopie spałam i żyłam.
Z głębi sali ta sama ręka. Prezes:
- Proszę, panie Kupferman...
Kupferman:
- O ile mi wiadomo, idąc do transportu... rodzice dawali dzieciom pieniądze, żeby w razie potrzeby mogły się ratować... mogły się okupić... Czy ty też miałaś te pieniądze?
- Tak... tu mi mama zaszyła - Fajga Oberlender pokazuje ręką - w rąbek kurtki kilka monet.
Kupferman:
- Czy osoba, która ci wynajęła szopę, wiedziała o tych pieniądzach? Ile miałaś?
Prezes:
- To nieważne.
- Nie pamiętam ile... ale przed zaśnięciem czułam je pod dotykiem... były moją otuchą, były domem.
Kupferman:
- Co to były za monety?
Prezes:
- Wszystko jedno jakie...
- Nie pamiętam... zaraz... tak, to były "świnki", ale...
Prezes:
- No... no? Co dalej?
- Którejś nocy, było już zimno, spałam w wagonie na ślepym torze... nad ranem zbudził mnie gwizd lokomotywy i łoskot kół. Zmarzłam. Gdzie moja kurtka? Po kurtce! A z nią sczezła moja "wyprawa".
Kupferman:
- Pewnie banda Polaków grasujących wokół dworców, gdzie Niemcy pakowali Żydów do wagonów?
- Nie... pod Niemcem nie było band. To był na pewno ten sympatyczny, młody Polak, co mi poradził "ciepły wagon" na nocleg.
Prezes, jakby pragnął na tym skończyć:
- Są jeszcze jakieś pytania? Jak nie...
Kupferman:
- Przepraszam, że znowu zabieram głos, ale chciałbym dowiedzieć się... dlaczego ty jedna uratowałaś się... z całej rodziny? A ojciec? A matka? A brat?! Oni pojechali "do gazu", jak ty to nazywasz... Jak sobie załatwiłaś... bilet na przeżycie?
Fajga Oberlender milczy, ale ruchem głowy przeczy słowom interwenienta. Spojrzy w stronę Sary Krynitzerowej.
- Było całkiem inaczej. Stało się coś... coś strasznego... Ja nigdy tego nie pojmę... zresztą nikt nie uwierzy w to, co opowiem.
Poruszenie.
- Był wieczór, kiedy nas Niemcy pędzili wzdłuż torów, po wysokim nasypie, do pociągu, który miał nas zawieźć "na roboty". Ja z mamą na przodzie, tato z moim bratem za nami. Tłum. Ścisk. Wszyscy zziajani, spoceni... Naraz mama ni stąd, ni zowąd wykrzyknie mi w twarz, ale to głośno, tak że wszyscy przed nami i za nami słyszeli: "Tak do maaatki!!! Takimi słowami do matki! Tego ci nigdy nie daruję!" - I buchnie mnie w pierś z całej siły! Upadłam i na plecach zjechałam nasypem na dół, gdzie krzaki. Niemcy niczego nie zauważyli. Zresztą uwagę przyciągali najbliżsi, wymyślali mamie od... od różnych, że wstyd powtórzyć.
Kupferman:
- A ojciec?
Fajga Oberlender:
- Tato? Nie wiem... nie słyszałam jego głosu, tylko krzyki oburzonych świadków tego wypadku.
Kupferman:
- Dziękuję. To straszne... paść w takiej chwili ofiarą histerycznego gniewu matki - siadając - tak straszne, że niemal... nieprawdopodobne.
Prezes zauważy rękę podniesioną tuż przy oknie. - Rabbi Albanus, prosimy.
Rabbi Albanus, o jasnoorzechowej, krótko przyciętej brodzie: - Pozwolisz, że zapytam o rzecz raczej intymną, należącą do sekretów życia rodzinnego... Powiedz nam, czy wybuchy gniewu twej biednej mamy były częste?
Fajga Oberlender, zdziwiona, że niemal ubawiona pytaniem:
- Nie! Skądże! Mama? Nigdy! Ona nie potrafiłaby się pozłościć... O gniewie... mowy nie ma!
Rabbi Albanus:
- A jednak rzuciła ci w twarz słowa gwałtowne... i jeszcze ten gest brutalny...
Fajga Oberlender - potrząsa głową przecząco i patrzy oczami, w których można by wyczytać scenę z nasypu, powracającą raz po raz aż do krzyku:
- NIE! To nie moja mama mnie trąciła w dół... choć to była jej ręka.
Rabbi Albanus potrząsa głową. Poruszenie wśród publiczności. Gestykulacja wschodnioeuropejska.
Prezes, zaniepokojony reakcją sali na niewiarygodne zwierzenia dziewczyny:
- Moi drodzy... tym bolesnym akcentem kończymy część oficjalną, że tak powiem. Zapraszam do salonu... na drink.
Poruszenie jakby cichło, a tu...
Rabbi Albanus - wstaje i uroczystym głosem:
- Kto zmusił kochającą i łagodną matkę Fajgi do... oszczerstwa i okrutnego czynu? Odpowiedź jest chyba jedna... Niech każdy, niech każda z was ją sobie w duszy pomyśli.
Kupferman - wpada słowem zapalczywym:
- Zaraz, zaraz... po co tu włos na cztery dzielić i dziury w całym szukać?! Kiedy sprawa jest jasna: zwyrodniała matka! Kropka. Inna to by w tak tragicznym momencie miała po prostu reakcję... fizjologiczną... A ta...
Oburzenie, protesty, a nawet gwizdy
...kosztem własnego dziecka wyraziła swój zwierzęcy strach.
Poruszenie.
Prezes bezradny, na szczęście podniesie rękę Rabbi Albanus:
- Moi drodzy... Nie tu i nie w takiej chwili Żydowi wolno poniżać los ofiary... My przy tobie Faj... Fajgełe.
Wszyscy siadają, a on rzeczowo:
- Opowiadanie Fajgi jest świadectwem. Zawiera portret matki, osoby łagodnej, która nie wie, co złość czy wybuch gniewu... "Zwyrodniałość", jeśli wziąć pod uwagę hipotezę naszego interwenienta, jest s t a n e m, podczas gdy brutalny czyn matki Fajgi był w y b u c h e m! Wybuchem chyba... przemyślanym!
Poruszenie, głowy do głów, jedni przeczą, drudzy wyrażają wahanie; Rabbi powraca do słowa:
- Ogrom matczynego gniewu miały wywołać słowa córki, których nie przytacza. Usuwa w ten sposób możliwość oceny aktu, którego dokona... Ale nie zatrzymujmy się na obrazie matki, "która ma dość impertynencji swej córki i tym razem jej nie daruje"... Drodzy Bracia i Siostry, pomyślmy raczej o s e n s i e gestu, jak brutalnym by nie był... o tym, co owego dnia zaistniało... za cenę gwałtu na czystym, niewinnym dziecku... Transport przeszło tysiąca Żydów w wagonach bydlęcych ruszył w stronę komór zagłady w Treblince. Losu uniknęła tylko ta dziewczyna... Kim stała się wówczas? Stała się jedyną, młodą, zdrową Żydówką, która została przy życiu... - głos mu biblijnieje. - Stała się pędem boleśnie odciętym od krzewu winorośli... Da Bóg, że z popieliska ta zaródź zielonym szczepem powstanie! Da Bóg, że złotym gronem obrodzi... I wnuki nasze uraduje... Będą rokrocznie odprawiać święto matki... ofiarującej co ma najdroższego na ratunek zagrożonego w swym istnieniu narodu. Amen.
Stali jak wryci, szarzy od chmur burzonej bez ustanku Jerozolimy.
[...]
Ostenda, 22 grudnia 2006
Bruksela, 2 marca 2007
Marian Pankowski © by "Twórczość" 2007 | |