Incydent, bo bynajmniej nie skandal, był przede wszystkim obrazoburczy. Aktorka grała w końcu rolę Simone Weil, francuskiej myślicielki o żydowskich korzeniach, która wraz z przyjęciem chrześcijańskiej wiary (jednak bez chrztu) i filozofii okazała się uosobieniem pokory i miłosierdzia. Wzorem pełnego oddania się Bogu i poświęcenia ludziom.
Spontaniczny happening sceniczny był też jawnym artystycznym wyzwaniem. Momentem tak cenionej przez Krystiana Lupę transgresji - przekraczania granic. Joanna Szczepkowska przełamała przy tym monopol obnażania się wyłącznie przez przedstawicieli płci brzydkiej.
Ze strony wykonawczyni był to, jak sama tak twierdzi, akt cywilnej odwagi i poświęcenia. Choć jej pogląd nie każdego przekonuje, a już najmniej inscenizatora i grono jego akolitów. I jakkolwiek trudno nie docenić znaczenia tej nadprogramowej prapremierowej atrakcji wizualnej, nie powinna ona jednak przesłaniać istotnej wymowy "Persony. Ciała Simone".
W opinii przeważającej części krytyków najnowsze widowisko Lupy okazało się średnio udane. Niektórzy lansowali wręcz pogląd, że to od dekady najgorsza praca reżysera. Ja pod podobnymi stwierdzeniami podpisać się nie mogę - tak źle nie było.
Z prapremiery wyszedłem poruszony, z głową nabitą całą masą kwestii do osobnych przemyśleń. Tej wartości nowemu dziełu Krystiana Lupy odmówić niepodobna. Choćby nawet przyszło ostro spierać się z nim o pryncypia.
Sławna już prapremiera stała się dla obu tak silnych artystycznych osobowości wręcz zbawienna. Szczepkowska i Lupa trafili na siebie w najodpowiedniejszym momencie, żeby do dyskusji o obecnym kształcie polskiego teatru wprowadzić nieco niezbędnego otrzeźwienia. Zanim nadprogramowy numer Szczepkowskiej przejdzie do środowiskowej anegdoty, należałoby go oddzielić od wymowy niełatwego w odbiorze dzieła Lupy.
Bohaterką części wcześniejszej - "Persona. Tryptyk/Marilyn" - była, przypomnijmy, legendarna gwiazda amerykańskiego kina, Marilyn Monroe. W trzeciej z kolei sportretowany ma być grecko-ormiański roztańczony mistyk i mag Georgij Gurdżijew. Wśród tych malowniczych i osobliwych postaci ascetka Simone Weil pojawia się na zasadzie ostrego kontrastu.
W pierwszej części tryptyku Lupa portretował postać wewnętrznie skonfliktowaną i niestabilną emocjonalnie, postać, która nie uniosła ciężaru własnej legendy. Trudno cokolwiek mniemać o trzeciej scenicznej opowieści, zanim powstanie. W przypadku Simone Weil mamy natomiast do czynienia z ucieleśnieniem nieziemskiego ideału pokory. Z nieomal świętą za życia, która podczas drugiej wojny światowej rozdawała swoje racje żywnościowe potrzebującym, aż sama umarła z wycieńczenia.
Przedstawienie "Persona. Ciało Simone" jest polemiką Lupy z ideą tak skrajnej, wręcz podejrzanej, ofiarności. Swoje wątpliwości wkłada w usta postaci scenicznej, reżysera Artura (Andrzej Szeremeta), który usiłuje namówić do powrotu na scenę - po długich latach nieobecności - cenioną ongiś aktorkę Elżbietę (Małgorzata Braunek). Planowany comeback nie dochodzi jednak do skutku, gdyż artystka nie umie pogodzić się z proponowaną przezeń wizją postaci.
Scenicznego Reżysera, który jest porte-parole samego Lupy, postawa życiowa Simone Weil uwiera, drażni i prowokuje. Czy z faktu, że Simone Weil protestowała przeciw skrajnemu wyzyskowi i upokorzeniu robotników, pracując wśród nich w fabryce, wynikło dla kogoś coś pożytecznego? "Żeby była przynajmniej wybitną robotnicą!" - utyskuje Artur.
Szydzi też z jej podziwu dla postawy Aleksandra Macedońskiego, któremu wierny sługa podczas przeprawy przez pustynię przyniósł dzban wody. "I ty, nikczemny, sądzisz, że mógłbym sam zaspokoić pragnienie, kiedy moi żołnierze konają bez wody?" - zapytał wódz i... chlust wodę w piach! Natomiast w szczególnym upodobaniu do głodowego samoudręczenia Simone Weil Reżyser dopatrzy się z kolei choroby, anoreksji.
Aktorce mającej grać rolę Simone Weil - postaci będącej późniejszą wersją Elizabeth Vogler z filmu "Persona" Ingmara Bergmana, która pewnego dnia zamilkła na scenie - nie uśmiecha się udział w kreowaniu osoby przedstawionej w tak jednoznacznie krytycznym świetle. Pomijając nawet fakt, że ma o wiele więcej lat niż pierwowzór w chwili śmierci.
Inscenizatora bynajmniej to nie zraża. Uważa, że na scenie pokaże nie samą Simone Weil, lecz jej kwintesencję. Kandydatura tej właśnie wykonawczyni wydaje mu się optymalna. Nie od rzeczy jest tu także aspekt marketingowy - powrót dawnej gwiazdy po latach niewystępowania przyciągnąłby dodatkowe rzesze widzów złaknionych jej widoku.
Faktycznie, udział Braunek w przedstawienia wydaje mi się pierwszorzędnym posunięciem Lupy. Odtwórczyni roli Elżbiety Vogler wniosła na scenę autentyczną świeżość, dyskretną elegancję i kulturę wykonania. Dała przykład nie tylko nieskrępowanego, pozbawionego rutyny, dojrzałego aktorstwa, ale i kontemplacyjnego wyciszenia osoby biegłej w jodze.
Rola Elżbiety w wykonaniu Małgorzaty Braunek to kreacja i odkrycie sezonu. Lepszej nie zagrała, choć przyznaję, że widziałem ją dotąd jedynie w filmach, bo na scenie wystąpiła tylko dwa razy (u Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym w latach siedemdziesiątych).
Tacy aktorzy, gotowi do daleko idących poświęceń, są właśnie niezbędni Krystianowi Lupie. Ten teatralny egoista i tyran (podobnie jak Osterwa, Grotowski, Kantor i dziesiątki pomniejszych) potrzebuje w zespole nie profesjonalnych odtwórców ról, ale skrajnie mu podporządkowanych wyznawców. Kto się temu obrządkowi nie chce poddać, musi odejść. Wcześniej rolę Simone Weil odrzuciła Maja Komorowska - nie po to uciekła z sekty Jerzego G., żeby trafić do klasztoru Krystiana L.
Joannie Szczepkowskiej uwikłanie w wielomiesięczny tryb pracy Lupy przestał odpowiadać - co wyraziła, jak potrafiła. Mnie bynajmniej nie zgorszyła. Poza tym Lupa, który nie do takich ekstrawagancji na scenie nas przyzwyczaił, nie powinien protestować przeciw równie spektakularnej inicjatywie aktorki. Skądinąd jednak wiadomo, że wszelkiej maści despotów poczucie humoru na własny temat zazwyczaj zawodzi.
W zawód aktorski wpisana jest umiejętność natychmiastowych przeobrażeń. Roli Simone Weil wcale nie musi grać zakonnica ze zgromadzenia sióstr krystianek. Nikomu nic nie ujmując, wcale nie jest oczywiste, że role u Lupy lepiej mogą zagrać jedynie praktycy ścisłej reguły.
Krystian Lupa jest artystą szczególnym, wyjątkowym i mimo licznych naśladowców jedynym w swoim rodzaju. Można mu wybaczyć rozmaite ekstrawagancje, ale pozostaje jeszcze kwestia stylu. Praktyka porzucania zespołu podczas wielomiesięcznych prób, kiedy aktorzy mają ograniczone możliwości zarobku, powodowana mniej lub bardziej długimi wyjazdami zagranicznymi, do dobrych obyczajów nie należy.
Protest Szczepkowskiej dotyczył zresztą nie tylko "warunków pracy", ale i samej idei. Skoro Krystian Lupa ma ochotę polemizować z Simone Weil, to powinien pozostawić jak najwięcej jej własnych, niebanalnych w końcu przemyśleń. Szczepkowska jako odtwórczyni roli Simone mówiła jednak głównie tekstem pióra Lupy.
A już ideowo-religijne utarczki z matką, która jakoby nie przyjęła do wiadomości faktu konwersji wyrodnej córki, to całkowita licentia poetica autora i zarazem reżysera.
Byłoby lepiej, gdyby - jak każdy wybitny artysta - umiał zachować więcej skromności. Może gest Szczepkowskiej mu to uświadomi. A przedstawienie warto zobaczyć, choć już z Mają Ostaszewską, która zastąpiła buńczuczną odtwórczynię roli ascetki Simone Weil.
Autor: Janusz R. Kowalczyk, luty 2010
"Persona. Ciało. Simone" jednym z najważniejszych spektakli roku 2010 według Elżbiety Baniewicz