„Jestem Konstanty Willemann. Lubię kobiety, lubię tańczyć i nie lubię koni, wolę samochody, lubię szkockie tweedy i letnie garnitury z cienkiego tropiku, lubię rajdy samochodowe i obrotowy parkiet w Adrii (…), nie lubię wojska ani mundurów" - tę frazę, w mniej lub bardziej zmodyfikowanej wersji, główny bohater powtarza kilkanaście razy. To swego rodzaju mantra, która ma być odpowiedzią na uporczywie i nieznośnie powracające pytanie „kim jesteś?”. Ma sprawić, że życie, zawieszone w dziwnym i wiecznym „pomiędzy”, przybierze jakąkolwiek formę.
W poszukiwaniu tożsamości
Konstanty Willeman, syn śląskiej mieszczki Katarzyny Willeman i niemieckiego arystokraty Baldura von Strachwitza to człowiek, który wpadł w mechanizmy historii „zerwanej z łańcucha” (by posłużyć się trafną metaforą Jerzego Stempowskiego o II wojnie światowej). Matka Kostka - nimfomanka, która uwiodła nawet swojego lekarza w szpitalu psychiatrycznym - postanawia wychować go na Polaka, ponieważ sama zdecydowała się na bycie Polką. Choć opętana obsesją nordyckich czaszek, rysów i korzeni, sączy w umysł i duszę syna polskość, opłacając mu najlepsze polskie szkoły, profesorów, a także wysyłając do pułku polskich ułanów, w barwach których bohater bierze udział w kampanii wrześniowej.
On, mający za nic swoje polsko-niemieckie rozdarcie, życie spędza na przepijaniu w najlepszych warszawskich kawiarniach fortuny matki. Prowadząc życie utracjusza, bon vivanta i niespełnionego artysty - jego plakatów nikt nie chce kupować - zaprzyjaźnia się i wkupuje w łaski samego Iwaszkiewicza oraz innych najważniejszych artystów tamtych czasów. Wśród warszawskiego creme de la creme staje się hedonistą: porzuca przykładną żonę Helę dla „buteleczki morfiny” i pięknej rudowłosej kochanki, prostytutki Salome. Pieniądze matki pozwalają mu uniknąć zderzenia z bezwzględnymi regułami rządzącymi rzeczywistością. Przez to jego osobowość to jedynie wypadkowa upodobań konsumpcyjnych - ulubionych marek, modnych knajp czy tkanin, z których szyte są najmodniejsze garnitury. Każda próba zdefiniowania siebie spełza na niczym, ponieważ bohater wyznacza sobie dość banalny punkt odniesienia.
Sytuację zmienia dopiero klęska Ojczyzny. Warszawa, do której Kostek wraca po przegranej kampanii wrześniowej, to już nie stolica artystów, Adrii, Paradiso i Ziemiańskiej. Zniknęły kryształowe żyrandole, jazz i tweedowe marynarki, przez co i punkty odniesienia w sposób bolesny uległy zmianie. Warszawa z października 1939 roku nie otrząsnęła się z druzgocącej klęski i jednocześnie nie przeczuwa nadchodzącego dramatu. Twardoch w sugestywny i niesłychanie szczegółowy sposób oddaje klimat tamtych dni, kiedy w kranach jeszcze była ciepła woda, a na ulicach można było spotkać polskich oficerów. Wobec tych ostatnich Kostek jest bezlitośnie ironiczny, choć w końcu trafia do polskiej konspiracji, pod ich komendę.
Zaplątany w absurdalną misję bohater zakłada niemiecki mundur i „staje się” Niemcem. O zaangażowanie w walkę, w jeszcze raczkującym i niezdarnym podziemiu, poprosiła go żona, bo „tak wypada”. Kostek niechętnie ulega, tak jak przez całe życie ulegał matce. To kobiety rozporządzają jego życiem. Poddaje się ich władzy, uporczywie wierząc jednocześnie w swoją męską wolną wolę.
Bohater „Morfiny” próbuje się bronić upartym wtłaczaniem bliskich mu kobiet w ramy stereotypów, z których one, jak na złość i ku jego zaskoczeniu, wychodzą. W końcu pojawia się Dzidzia - dziarska i dzielna konspiratorka o tragicznej przeszłości i przyszłości, pełna wdzięku i daleka od taniego kabotyństwa. To ona, która nikomu nic nie musi udowadniać i która z pobłażliwym uśmiechem odmawia Kostkowi wspólnej nocy, okaże się postacią kluczową w życiu bohatera. Katalizatorem, który sprawi, że w Kostku zacznie rodzić się coś, co będzie można nieśmiało nazwać tożsamością.
Forma dopada każdego
Bohater „Morfiny” walczy - świadomie lub mniej - nie tylko o tożsamość narodową, ale o tożsamość mężczyzny. Obie tożsamości intensywnie się przenikają, są ze sobą splątane. Imponderabilia patriotyczno-narodowe u Twardocha podszyte są demoniczną seksualnością, a nawet pojawiającym się w tle obłędem. Każdy, kto próbuje się w „Morfinie” stać mężczyzną, jest groteskowy lub kompletnie bezwolny.
Autor pokusił się o ciekawy zabieg formalny - to kobieta prowadzi narrację: „Czym jest historia, Kosteczku? Nawozem, pożywieniem czarnych bogów, sumą jęków i łez, pyłem i prochem” - pyta wszechwiedząca narratorka. To Mojra? Śmierć? Morfina? Rozpacz? A może Polska? Nie wiadomo, ale autor w błyskotliwy sposób rozkłada proporcje, udzielając głosu to Kostkowi, to narratorce, która w podejrzanie pieszczotliwy sposób zwraca się do bohatera, zdradzając co rusz czytelnikom przyszłe losy niektórych postaci drugoplanowych.
Twardochowi udało się dokonać rzeczy w polskiej prozie rzadko spotykanej. W „Morfinie” brawurowy język, szaleńcza narracja i łatwość, z jaką autor poddał sobie żywioł materii słownej, idzie w parze ze świetnie skonstruowaną fabułą. Popisy kunsztu i warsztatu literackiego nigdy nie wysuwają się na plan pierwszy, stanowiąc jedynie (i aż) tło dla zgrabnie poprowadzonej historii. Mimo wątków klasycznie polskich powieść traktuje o uniwersaliach. Autor, mimo że operuje stereotypami - zmysłowa Żydówka, matka Polka, stary endek - sprytnie je przekracza i dekonstruuje. Nikt ani nic nie jest takie, jak się na początku wydaje. Pobrzmiewa tu echo Gombrowicza, z jego teorią „gęby”, mimo że Twardoch przyznawał w wywiadach, iż autor „Ferdydurke”, nigdy nie był dla niego pisarzem kluczowym. Być może, choć stworzony przez niego bohater przeglądający się wyłącznie w oczach innych, przede wszystkim kobiet, za każdym razem widzi kogoś innego. W końcu jednak w oczach jednej z pań ujrzy prawdziwego siebie. Forma więc, w taki czy inny sposób, go dopada, tak jak dopada nieuchronnie każdego.
Mimo, że Konstanty jest w gruncie rzeczy kanalią, trudno nie poczuć sympatii do tego antybohatera. Twardoch nakreślił udany portret człowieka, który owszem, nijak ma się do mitu żołnierza AK, ze swoim irytującym brakiem konsekwencji oraz z całą tą psychiczną szamotaniną, ale nie sposób traktować go jednoznacznie. Za sprawą ciągle czającej się za nim dekadenckiej depresji, możliwej do rozproszenia jedynie za pomocą strzykawki pełnej morfiny, po której „topnieje gniotąca pierś rozpalona kula” (jak pisał Miłosz co prawda o innej używce, ale działającej z podobnym skutkiem) - staje się bliższy i znacznie bardziej prawdopodobny niż czarno-biały bohater z podręczników historii. Jak na prawdziwą literaturę przystało, takiej postaci broni już nie pisarz, ale sam czytelnik.
Szczepan Twardoch
"Morfina"
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
wymiary: 145 x 205 mm
liczba stron: 584
okładka: broszurowa ze skrzydełkami
ISBN: 978-83-08-05011-8
Autor: Damian Piwowarczyk, grudzień 2012