Powieści Miłoszewskiego cechuje rzeczowość i wiarygodność. W "Ziarnie prawdy" z 2011 roku i wcześniejszym o cztery lata "Uwikłaniu" autor przywraca podmiotowość przedstawicielom rodzimych służb kryminalnych i wymiaru sprawiedliwości. Otóż, wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu – opartemu głównie na zachodniej sensacji książkowej czy filmowej – w przypadkach śmiertelnych ofiar w naszym kraju prowadzenie śledztwa podlega nie policji, lecz prokuraturze.
Powierza się je komuś takiemu, jak Teodor Szacki, mężczyzna w sile wieku, acz po przejściach. Inteligent, który bardziej polega na pracy mózgu niż mięśni. Stać go na chwile samotniczych wahań, zwątpień, a nawet słabości – czego raczej nie tolerowalibyśmy u wspierających go policyjnych twardzieli – co mu nie przeszkadza być wzorem dla otoczenia.
Rzeczowy, ale nie małomówny. Profesjonalny, ale nie zimny. Zdystansowany, ale nie chamski. Spokojny, ale czujny. Obcy, ale budzący zaufanie. Teodor Szacki dokładnie taki był. Dumny szeryf, który wiele widział i wiele wie, ale nie ma potrzeby, żeby o tym opowiadać. Jasne, rozwodnione jakby, niepokojące spojrzenie, wąskie usta, klasyczne rysy twarzy. I te mlecznobiałe gęste włosy, które nadawały mu wyjątkowy, trochę demoniczny wygląd. Było w prokuratorze coś z szeryfa, coś z Gary'ego Coopera i Clinta Eastwooda, ale też coś z archetypu polskiego oficera, zadziorna niezłomność i granitowe przekonanie, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Akcję "Ziarna prawdy" Miłoszewski umieścił w Sandomierzu. Rzetelne zakotwiczenie w topografii to kolejny atut jego książek. Tu należy spuścić zasłonę miłosierdzia na wyczyny filmowców, którzy warszawską lokalizację "Uwikłania" zamienili na klimaty Krakowa, a głównemu bohaterowi dali odmienną płeć i rysy Mai Ostaszewskiej.
W "Ziarnie prawdy" zazwyczaj ciche miasteczko Sandomierz – "w którym jest więcej kościołów niż barów" – przeżywa wstrząs makabrycznego morderstwa. Jego ofiarą pada ciesząca się nieskazitelną opinią nauczycielka i społecznica. Obok jej zwłok, z wielokrotnie podciętym gardłem, spoczywało narzędzie zbrodni – chalef, czyli ostry jak brzytwa nóż do rytualnego uboju, używany przez szojcheta, żydowskiego rzeźnika.
Tak charakterystyczne narzędzie wystarczy, żeby w mieście, którego katedra posiada osławiony obraz – rzekomego rytualnego mordu, dokonywanego przez wyznawców judaizmu na chrześcijańskich niewiniątkach – zbudziły się demony. Kolejne ofiary, uśmiercane w myśl "instruktażu" z makabrycznego katedralnego "komiksu", wzmagają histerię w mieście. W tej społeczności ludzi powiązanych siecią wzajemnych, wielopokoleniowych układów, pojawi się człowiek z zewnątrz, prokurator Szacki. Do pomocy będzie miał miejscowych stróżów prawa pod wodzą doświadczonego inspektora Leona Wilczura, który "był wysoki, bardzo szczupły, pod grubą kurtką i szalikiem wyglądał zapewne jak laseczka wanilii – chuda, wiotka i pomarszczona".
Pod sensacyjną, nieodparcie wciągającą akcją "Ziarna prawdy" ukrył autor – niczym kolejne piętra podziemnych chodników, wykutych w lessowym podłożu Sandomierza – głębię wielu literackich warstw i znaczeń. Poczynając od historiozoficznych rozważań o poplątanych polsko-żydowskich losach, przez rodzaj interwencyjnego reportażu z polskiej prowincji, gdzie kawa z rzadka (jeśli w ogóle) czyszczonych ekspresów miewa zawsze specyficzną "nutkę starej ścierki", aż do satyry na matactwa reprezentantów świata polityki i mediów. Zbrodnia wprawdzie nie popłaca, ale – jak wskazuje Miłoszewski – pora przyjrzeć się, kto jeszcze w takich okolicznościach kręci swoje lody. Ziarno prawdy, gdy na złą ziemię padnie, może wydać owoce fałszu.
Zygmunt Miłoszewski jako autor powieści sensacyjnych podąża własną, ściśle wytyczoną drogą. Nie poprzestaje na kuszeniu czytelnika skomplikowaną intrygą, na wodzeniu go po manowcach prowadzonego śledztwa, ani na nęceniu hipotezami zmierzającymi do jak najszybszego rozwikłania kryminalnej zagadki. To są, oczywiście, cechy nieodzowne, żeby utrzymać na wodzy uwagę czytelnika, jednak pisarz oferuje mu o wiele, wiele więcej.
Przede wszystkim przedstawia wyraziste tło miejsc, jak również ramy czasowe, w których osadza swoich bohaterów. Miłoszewski hołduje dziennikarskiemu zwyczajowi odnotowania daty dziennej, wraz z przypomnieniem najważniejszych faktów (co? gdzie? kiedy?), którymi żył wtedy świat, kraj i miasto, co od razu ustala właściwą hierarchię znaczeń. Można w tym działaniu doszukać się ciętej autorskiej ironii, gdyż upływ kilku zaledwie lat uczynił te zdarzenia – osobliwie nasze – absolutnie niewartymi poświęconej im niegdyś uwagi.
Obok głównego nurtu narracji, czyli wartkiej akcji i jej zaskakujących zwrotów, Miłoszewski pozwala sobie – a i czytelnikowi – na chwile oddechu. Zawód głównego bohatera daje mu na przykład pretekst do przypomnienia kilku swego czasu głośnych spraw karnych. Ukazuje też szarzyznę powszedniego dnia prokuratora Szackiego, zmuszonego odrywać się od śledztwa, aby w miejscowym sądzie wygłosić mowę oskarżycielską przeciw rześkiemu staruszkowi, który w przebraniu lekarza chodził po domach i oddawał się badaniom kobiecych piersi, acz nie tylko.
Wzorem autorów skandynawskich, Miłoszewski nie stroni od rewidowania rodzimych mitów. Czyni go to pionierem w popularyzowaniu szerokiego dyskursu na tematy wciąż uważane za tabu. Wprawdzie nie brak nam prac naukowych negujących występowanie mordów rytualnych, jednak mają one znacznie mniejszy zasięg, niż literatura spod znaku sensacji.
Powieści Zygmunta Miłoszewskiego podnoszą czytelnikowi ciśnienie nie tylko próbą zgłębienia tajemnicy zbrodni. To tylko jeden z powodów, dla których pisarz – a zarazem reporter, historyk, kronikarz obyczajów – sięgnął po pióro. Popularna forma kryminału stała się dlań Biblią pauperum, w której dał brawurowy odpór fałszowi malarskiej wizji z Biblii pauperum sandomierskiej katedry.