Nie dziwmy się Tuni, miłej i chętnej do spacerów, rozmów i tańców, do roli cicerone, mniej chętnej zaś do "gry starości z młodością", do obalań na ściółkę czy trawę, miętoszeń i "próbnych" pocałunków, że jest trochę dzika i mocno nierozbudzona, surowa, dziecinna. Ona jedna jest całkowicie wyzwolona od "wtedy", wolna od sentymentów i porównań, wyjęta z tamtej atmosfery Wilka - podgrzanej, rozedrganej, rozerotyzowanej. Ona jedna "nie splamiona żadnym wspomnieniem sprzed piętnastu lat". Wtedy za mała, za młoda, nawet nie opierzona (jak wścibska, złośliwa i krnąbrna dwunastolatka Zosia), potem spychana na margines przez przygody, szczęścia i tragedie starszych siostrzyc, przytłaczana przez matrony z przychówkiem. Ona jedna nie niesie ze sobą słodkiego czadu wspomnień, trucizny pamięci, ale też nie podlega brutalnej weryfikacji; była dzieckiem, jest panną - tego się nie porównuje, to naturalna kolej rzeczy.
Trudno, żeby pobudzał Wiktora tamten obraz dziecka uciekającego przed kurą, ale trudno też dziwić się Tuni, zakodowanej przez biologię i obyczaj na rówieśników, by w jednej chwili otworzyła serce i ramiona przed żywą legendą jej starszych sióstr. Co prawda legenda ta pozwoli Tuni prawie natychmiast rozpoznać Rubena ("- Jezus, Maria! Pan Wiktor przyjechał!"), nie pozwoli jednak w nim się zadurzyć czy oddać mu się bezceremonialnie i gładko jak finalizująca dawny flirt Jola.
Dla najmłodszej panny z Wilka posiwiały, przygasły, smutny, choć przystojny jeszcze mężczyzna pod czterdziestkę, to znaczy w wieku Kaweckiego i Rudnickiego, niezbyt lubianych szwagrów Tuni, wyłania się z nicości czy otchłani prawie jak nieznany wędrowiec, bajkowy podróżny. Jest dokładnie tym, czym jest, tym, co widać, bez żadnej nadwyżki wspomnień, oczekiwań, niedomówień, bez żadnych erotycznych zaliczek czy piętnastoletnich procentów od tamtego kapitału młodości. Wiktor nie ma otwartego konta u Tuni, musiałby je dopiero teraz, z wielkim trudem, bardzo umiejętnie zakładać, pokonując - bez gwarancji powodzenia - niejeden opór materii. Trzeba by na to życia, nie trzytygodniowego urlopu, trzeba by na to instynktu, dawnej energii, odwagi, braku podejrzeń, innej, młodszej wyobraźni i zbawiennej niefrasobliwości. A Ruben to wygasły wulkan. Młodych uczuć nie da się zbudować na rozsądku i hipertrofii sumienia, na skrupułach i poczuciu odpowiedzialności. Odczuwają tę niemożność oboje, choć każde na swój sposób. Płochość Tuni wyraźnie deprymuje Rubena, opadają mu ręce...
Gdy siedziała obok Wiktora na trawie, tak bardzo przypominała trzepoczącego się ptaka. [...] Zrobiło mu się jej żal i serce mu się ścisnęło myślą, jak bardzo mógłby pokochać takie wesołe, piękne stworzenie.
To liryczno-złowieszcze słowa, pozbawione parcia i szaleństwa. Myśli mądre, stateczne i czułe. Ale to czułość ojca, nie kochanka. Klamka zapadła, rozpoczął się odwrót z Wilka, przypieczętowany warzącą wszelkie nadzieje, lodowatą rozmową z Zosią. Krótkie lato "przełamie się" i w naturze, i w psychice Wiktora, która nie postawi już oporu przemijaniu. Zgodnie z koleją rzeczy Ruben wraca, pogodzony, w koleiny czasu. Od tego, co mogło być, do tego, co jest. Do pracy, do niewidomych. Do życia bez wielkich uniesień i dramatów. Do śmierci bez rozgłosu.
Co z Tunią? Pod koniec opowiadania Iwaszkiewicza, pod koniec pobytu Wiktora w Wilku, gdy wzburzony czas wygładza swoją powierzchnię, a bohater reguluje, jak potrafi, swoje sprawy z przeszłością, Tunia, ta pół-istota bez zaplecza, cała w praesens, a nawet wychylona w przyszłość, znika z pola widzenia Rubena; chowa się za plecy innych "panien", lepiej zakorzenionych w czasie, o pełniejszym rodowodzie, wypracowujących - poza Felą - każdego dnia swoją "esencję", swą ludzką pełnię, którą "zaokrągli" i zawiesi śmierć.
Mając do dyspozycji tak wyborną, delikatną i ekspresywną aktorkę, jak Christine Pascal, Wajda, twórca filmowej wersji "Panien z Wilka" (1979), zdecydował się na rozwinięcie i pogłębienie wątku Tuni. Pragnąc udramatyzować film, robiony po części za francuskie pieniądze i z udziałem paru francuskich aktorów, film kierowany do widza zachodnioeuropejskiego, może nawet amerykańskiego, karmionego masówką, konfekcją i łubudu, wytrawny reżyser zdecydował się pokazać więcej, niż napisał Iwaszkiewicz.
Nie rezygnując z czechowowskiej atmosfery ("Nuda, nic się nie dzieje!" - jakby ją ujął inżynier Mamoń), musiał sięgnąć przynajmniej po czechowowską strzelbę. Tym razem dosłownie. Zdejmuje ją ze ściany Tunia, by z pokoju na pięterku (może tego samego, w którym guwerner-korepetytor spędził cztery czarowne noce z Julcią) przez szkło optyczne sztucera lepiej przypatrzyć się "zdrajcy" emablującemu na zaimprowizowanym balu starsze siostry - "z przeszłością" i esencją. Rzecz jasna wygląda to w pierwszym momencie, jakby składała się do strzału, mierzyła w Wiktora z zemsty za wykradziony na spacerze pocałunek i późniejszą "niewierność". Ta siksa, ta koza o spłoszonych oczach sarny i wydelikaconych rysach pod wpływem impulsu jest zdolna, wierzymy w to, do wszystkiego. Lepiej nie zostawiać jej samej z otwartym oknem, z nabitą bronią...
Krucha, jakby nieustannie zalękniona twarz Christine Pascal o śródziemnomorskiej urodzie, trochę nie pasującej do pszennych, słowiańskich twarzy jej filmowych sióstr, Anny Seniuk, Krystyny Zachwatowicz, Mai Komorowskiej, Stanisławy Celińskiej, zdaje się nosić w sobie jakąś dysharmonię, nerwowe nieopanowanie, mroczną tajemnicę. Gdy po godzinach dobijania się do z a m k n i ę t e j Tuni siostry wkraczają do pokoju na piętrze, zastają dziewczynę w negliżu i ciężkim szoku. Okno jest otwarte, na podłodze wala się myśliwska broń z lunetą. (Taka sama, może ta sama, co w "Lekcji martwego języka" [1979] Janusza Majewskiego według prozy Andrzeja Kuśniewicza. Ta, z której, sam umierający, por. Alfred Kiekeritz zapoluje na rosyjskiego jeńca-dezertera). Wszystkie poszlaki wskazują na niedoszłe - à la Hemingway - samobójstwo Tuni.
Wajda, znany z genialnej intuicji artystycznej, wyczucia charakterów i świetnego prowadzenia swych aktorów, wymyślił i udramatyzował epizod z Tunią-mścicielką czy, jak kto woli, niezrównoważoną autodestruktorką, "zdradzając" co nieco Iwaszkiewicza (ten boczył się krótko na obraz Wajdy, by ostatecznie zawyrokować w swoim dzienniku: "film jest piękny"), ale pozostając wierny najgłębszej prawdzie psychologicznej wrażliwego i zranionego człowieka. Rozmijając się z literą, dociskając pedał swojej opowieści, Wajda wydobył z konwencji i odsłonił Ducha sprawy, trafił w sedno, antycypując - jak się miało okazać - przyszłe wypadki, ich możliwe kierunki...
30 sierpnia 1996 roku czterdziestodwuletnia Christine Pascal odebrała sobie życie, skacząc z okna paryskiej kliniki psychiatrycznej. Swoim dramatycznym wyborem dowiodła, że nie jest to świat dla istot subtelnych i kruchych. Że nie jest to świat dla Tuni.
Tadeusz Stefańczyk © by "Twórczość" 2006 | |
Spis treści "Twórczości" 04/2006