Nowela "Dwie kawki" Julian Stryjkowskiego ukazała się w czasopiśmie "Młody Świat" w kwietniu 1938. Niewykluczone, że to właśnie ten utwór był debiutem pisarza. Z miesięcznika "Twórczość", sierpień 2007.
Julian Stryjkowski
Dwie kawki
Moje wspomnienia z dzieciństwa związane są zawsze z latem. I ten plac z nieczynną, martwą pompą, i ten ogród szpitalny, i ten ciemny gęsty sad ruskiego księdza, i mój starszy brat - wszystko to zostało przykryte raz na zawsze błękitno-złotą kopułą nieba. Jakby nasze młode lata upływały jedynie w jasnej smudze słońca.
Pusty plac... Młode klony, zasadzane co wiosny przez cierpliwy magistrat nie dożywały jesieni. Łobuzy nie znosiły zieloności. Pliszka i gra w guziki obchodziły się bez niej. W tej cichej walce z magistratem wychodziliśmy zwycięsko - i plac był pusty.
Zresztą, kto chciał nadyszeć się zielonością, mógł pójść do ogrodu szpitalnego, o dwa tylko kroki od placu. Chodziły tam naturalnie tylko dziewczynki. Chłopców pociągał raczej tajemniczy, groźny sad księdza, oddzielony od szpitala wąską uliczką. Zwłaszcza w sierpniu, kiedy czerwone jabłka zwisały tuż, tuż, tylko rękę wyciągnąć... Gdyby nie ponury, wysoki płot... Przywieraliśmy do szpar w płocie i szukaliśmy oczyma dużego czarnego psa, diabła w psiej skórze.
Mój starszy brat, Marek, kpił sobie z tych strachów, ale było to gołosłowne. A przecież mój brat był bohaterem. Zazdrościli mi go wszyscy. Naturalnie, że mnie bił, gdym się pchał do jego "paczki", ale byłem dumny z niego, bo był silny, a kochałem go, bo łapał dla mnie chrabąszcze.
Miał tylko jednego rywala: Wacka. Dochodziło między nimi do bójek. Klęski swoje odbijał sobie Wacek na moich kościach, gdy brata nie było w pobliżu. Z mego też powodu doszło do walnej rozprawy między nimi. Tym razem Wacek nie był winien. Poszło mianowicie o kawkę.
Marek złapał dla mnie kawkę. Podobno w sadzie księdza. Dziś wątpię o tym. Zgraja chłopaków słuchała (przybiegli wszyscy na wieść o kawce na nasze podwórko) z napięciem, jak to uszedł niechybnej śmierci w sadzie i jak w ostatniej chwili udało mu się przeskoczyć przez płot. Bujał. Bo jakże można wdrapać się na płot, gdy się ma jedną rękę zajętą kawką. Ale kto zważał wtedy na takie drobiazgi. Ja sam dopiero dziś jestem taki mądry.
Entuzjazm nie był ogólny. Od pierwszej chwili kawka była solą w oku Wacka. Zaczął od tego, że to "wymokła kura", a zresztą zatłucze ją najprawdopodobniej lub może ją nawet ukradnie dla siebie. Nie mówił tego wyraźnie, ale takie rzeczy się wyczuwa.
Postanowiłem więc strzec ptaka jak oka w głowie. Ale jak? O klatce nie mogło być mowy. Rodzice patrzyli krzywo na nowego przybysza i nie daliby grosza na klatkę. A przed Wackiem trzeba było wystrzegać się jak przed kuną. Nie było więc innej rady jak trzymać kawkę, przynajmniej podczas naszej nieobecności, w zamkniętej szafce śpiżarni.
Jednym nierozważnym słowem można spłoszyć najmilszą chwilę. Tej nocy spaliśmy z bratem w jednym łóżku. Zdarzało się to tylko w bardzo ważnych chwilach naszego życia. A oznaczało to dla mnie cudowne opowiadania szeptem o wycieczkach brata z jego "paczką" za miasto, o zabawach w Indian gdzieś w łęgach nad naszą rzeką. Zasypiałem zwykle pośrodku jakiegoś pięknego obrazu. Owa noc była poświęcona kawce, naturalnie. Jej przyszłości. Marek planował systematyczną edukację.
- Kawkę można nauczyć mówić jak papugę lub srokę. Co dzień jedno słowo. Za rok będzie już biegle mówiła. A potem poślemy ją...
- Do szkoły - przerwałem...
- Głupiś. - I dodał jeszcze jedno słowo. Ale tego nie powtórzę.
I koniec. Marek odwrócił się ode mnie.
Najgorzej, gdy się czyjeś pomysły doprowadza do absurdu. Choć nie zrobiłem tego rozmyślnie. Bo gdzie brat chciał posłać Tiutiu?... (tak nazwaliśmy, może niezbyt ładnie, kawkę). Na wystawę?... Tak. Doprawdy, w tym wieku pomysły są ważniejsze i wspanialsze od ich wykonania.
Zapomniałem wam wspomnieć, jak Tiutiu wyglądała. Szary, duży ptak, o ostrym dziobie, miękkich jeszcze lotkach i mądrych, czarnych oczkach. Co dzień rano budziło mnie jej radosne skrzeczenie. Najbardziej przywiązała się do mnie. Brat po kilku próbach zaniechał edukacji. Zniechęcił się i miał utajony żal do Tiutiu, że nie pojmowała słówek. Ja byłem skromniejszy. Wystarczyło mi, że skakała mi na ramię i brała z ust jedzenie. Wkrótce poznawała mnie po krokach i stukała do drzwiczek szafki, kiedym wracał ze szkoły. Prosiła mnie, żebym ją wypuścił z tego więzienia. Marek był zazdrosny. Bałem się, że jej zrobi coś złego. Jak bardzo te podejrzenia były krzywdzące, zaraz się przekonacie.
Już wiecie, że z powodu kawki pobili się Marek z Wackiem. Otóż wracając raz ze szkoły, zauważyłem grupkę chłopców koło wiecznie martwej pompy. Stali spokojnie. Jeśli taka zgraja stoi spokojnie, to musiało zajść coś groźnego.
Tknięty złym przeczuciem zbliżyłem się do chłopców. I oto co ujrzałem. Na betonowym podmurowaniu studni siedział Wacek, a w ręku trzymał... - Boże! - kawkę. Moją kawkę. Tiutiu!
Zamroczyło mnie.
- Oddaj kawkę, ty złodzieju!
- Ty, do kogo tak?
Wacek zerwał się do mnie z płonącymi z oburzenia oczyma.
- To moja kawka, złapałem ją w łęgach.
Chciał mnie kopnąć bosą nogą, chciał mnie bić, ale powstrzymali go chłopcy. To działał duch nieobecnego Marka.
Pognałem zrozpaczony do domu. Rzuciłem w przedpokoju teczkę. Marka jeszcze nie było ze szkoły. Boże, każda minuta jest droga! Gdzie Marek? Wypadłem na ulicę. Biegłem w kierunku szkoły. Marek wyszedł niespodziewanie z zaułka koło cerkwi.
- Marek...! Tiutiu...! Wacek...! Krzyczałem z daleka. Marek zrozumiał.
- Gdzie? - rzucił, gdy znalazł się koło mnie.
- Przy studni...
Mój brat pomknął na swych chyżych nogach. Ja za nim. Ledwo już dyszę i nie mogę nadążyć.
Już plac... Już widzę... Koło studni zamieszanie... już się tam kotłuje... Dwa ciała splecione w nienawistnym uścisku. Już. Jestem na miejscu. Marek i Wacek tarzają się po ziemi. Chłopcy patrzą. Raz jeden, raz drugi jest na górze. Zapasy na śmierć i życie. Wtem ostatkiem sił Wacek dźwiga się z ziemi. Pociąga za sobą Marka i wyrywa mu się z kleszczy.
Biegnie... znieruchomieliśmy... w kierunku, tak, sadu księdzowskiego. Rzucić tam kawkę... skąd nie ma powrotu... stoimy jak wryci... Tylko jeden Marek ocknął się. Runął za nim... żeby tylko nie za późno... Cały świat zawisł na dwóch parach nóg migających w słońcu, jednej bosej, drugiej obutej, Wacka i Marka... Jeszcze chwila... a Wacek dosięgnie płotu. Zgraja ryczy. Jeszcze parę metrów od chińskiego muru... Metr... pół... Zatrzymałem oddech. Już. Płot. Zamknę chyba oczy... Co to? Wacek się wywalił. Potknął się o kamień. Marek spadł nań w tej samej sekundzie jak sęp. Pochwycił go i targnął nim raz i dwa i zza pazuchy wypadł ptak. Zerwaliśmy się ławą. Porwałem leżącą kawkę. Reszta mnie nie obchodziła. Pognałem do domu. Nie czekałem końca walki. Biedna Tiutiu zmieniła się nie do poznania: zmiętoszona, półżywa. "Ale już ja cię odchucham" - szeptałem.
W pośpiechu nie zamykam za sobą drzwi od przedpokoju. Wtem słyszę stukanie, tak dobrze mi znane. Z szafki. Otwieram ją. Wyskakuje Tiutiu jakby nigdy nic. A więc mam już dwie kawki? Więc Wacek nie ukradł mi Tiutiu? Nie ukradł. Nie ukradł.
- Już masz dwie kawki? - słyszę nagle głos ojca.
- Wynoś mi się zaraz razem z nią. To matka weszła do śpiżarni.
- Nie, nigdy! - wpadł Marek. Nieszczęście naniosło go właśnie w tej najmniej odpowiedniej chwili, i to ze szramą na czole. Była ona powodem wielkiej awantury, która skończyła się tym, że ojciec wziął obie kawki i wyszedł na ulicę. Przylgnęliśmy do okna ("To twoja wina, ta druga kawka" - syknął Marek przez zęby). Ojciec szedł w kierunku sadu. Z bólu wsadziłem trzy palce w usta. Oczy Marka podejrzanie się zaszkliły. Marek płakał.
To już właściwie koniec. Dodam jeszcze, że gdy spałem, nazajutrz, o świcie stukała podobno do naszego okna Tiutiu, która przyleciała z całym stadem kawek. Ponieważ opowiadała mi to matka z dziwnym uśmiechem, jakbym był chory, nie wiem do dziś dnia, czy to była prawda.
Julian Stryjkowski © by "Twórczość" 2007 | |
Spis treści "Twórczości" 08/2007