Pisany krwią i żółcią, tęsknotą i złością, niespokojnymi nocami i podczas szczęśliwych dni... Piórem i na maszynie. Przez kilkadziesiąt lat. W trzydziestu kilku miastach, kilkunastu krajach i na trzech kontynentach. Ponad trzy tysiące stron rękopisu i prawie osiemset stron maszynopisu. Dziennik - obejmujący całą epokę, lata 1962-1989 - to książka oczekiwana i niezwykle ważna, której brakowało wśród wydanych do tej pory dzieł Sławomira Mrożka. To nie tylko doskonały komentarz i uzupełnienie publikowanych utworów autora, ale też unikatowa kronika epoki. Sławomir Mrożek odmalowuje niezwykle bogaty i różnorodny obraz wydarzeń czterech dekad, będący zarazem wyjątkowym opisem współczesności widzianej oczyma wybitnego twórcy i emigranta.
W Dzienniku pojawiają się nazwiska znanych polskich postaci kultury tamtego okresu: Lema, Miłosza, Jeleńskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Błońskiego, Giedroycia i Czapskiego, których Mrożek spotkał i z którymi korespondował. Najważniejszym bohaterem pozostaje Witold Gombrowicz. Zapiski Mrożka nie tylko rzucają nowe światło na relację autora z wielkimi osobowościami, lecz także wnikliwie odmalowują portret minionych lat. Sławomira Mrożka z powodzeniem można nazwać "mistrzem mémoire" i umieścić obok innych wybitnych pisarzy dzienników: Herlinga-Grudzińskiego, Dąbrowskiej czy Gombrowicza.
Materiał nadesłany przez Wydawnictwo Literackie.
Fragmenty "Dziennika" odczytane na konferencji prasowej w wydawnictwie Noir sur Blanc 1 października 2009.
video*vi_mrozek_dziennik*400*300**
26 października 1962, piątek
We wrześniu, czternaście lat temu, zacząłem pisać dziennik. W październiku, trzy lata temu, spaliłem bez żalu kilkanaście albo dwadzieścia kilka tomów, po dwieście stron blisko każdy. Uczucia dla tego dziennika straciłem już mniej więcej na trzy lata przed spaleniem, prowadziłem go coraz mniej regularnie, w ostatnich latach przed auto da fé zupełnie nie.
Monstrum składało się z trzech motywów: potrzeba znalezienia się jakoś sam na sam z czystym papierem (było to na długo przed debiutem), potrzeba załkania przed kimś, choćbym to był ja sam, gromadzenie jakichś doświadczeń, notatek z lektury, poglądów etc. Trzy potrzeby to oczywiście uproszczenie.
Ani granica między nimi nie była wyraźna, ani ich liczba nie jest ostateczna. Podobnie z motywami zaprzestania tej akcji. Najprostszy i najbardziej powierzchowny to ten, że zacząłem pisać zawodowo. Rzeczywiście, w miarę jak drukowałem, przestałem się oddawać temu młodzieńczemu rękopiśmiennictwu. Choć prowadziłem dziennik jeszcze długo po tym, jak zostałem "pisarzem".
Te parę kilo moich przeżyć serdecznych spaliłem, oczywiście ze strachu przed niepowołanym czytelnikiem w przyszłości. Zdałem sobie z tego sprawę, że ich przed nim nie uchronię po włamaniu do mojego krakowskiego pokoju, dokonanym, kiedy byłem w Ameryce. W naszym kraju sejfy nie istnieją, zdaje się, a jeżeli istnieją, to nie mam do nich zaufania.
Ale nie tylko dlatego. W owym czasie ogarnął mnie najsilniej strach przed cmentarzem, przed tym, jakim już nie byłem, przed starzyzną. Problem, czy rzeczywiście już byłem kim innym albo w jakim stopniu już byłem kim innym, a w jakim tym samym, w dalszym ciągu oczywiście pozostaje otwarty. Może wstydziłem się siebie, chciałem się wyprzeć małego, ale garbatego przodka, jakim byłem sam dla siebie. Zresztą nie będę mnożył tłumaczeń.
Mniej więcej po trzech latach od daty ogniska, które miało tak ładnie zaznaczyć odejście mojej młodości, a w jakieś sześć po wygaśnięciu owego instynktu samoskargi i mówienia do siebie, doznaję podobnego odruchu.
Z trzech motywów wymienianych poprzednio, a właściwie czterech, pozostaje: jak żyć.
Chodzi o arkę przymierza między tym co leci i toczy się, życiem można powiedzieć, a pracą zawodową, o przygotowanie platformy pośredniej, podobnie jak chodzi gdzie indziej i komu innemu o przygotowanie stacji pośredniej do wylądowania na Księżycu. Należę do pokolenia, dla którego pojawienie się samolotu na niebie było sensacją. I dlatego piszę na maszynie, a nie moim ukochanym sposobem - piórem i na dobrym papierze. Notowanie surowca nigdy nie było u mnie porządne. Ale po co właściwie tłumaczę się tak i przed kim?
6 grudnia 76
Wczoraj na przykład dzień oszalały, cały spędzony na nowym pomyśle - kupić nowy samochód. Jak zwykle, nie o samochód chodzi, tylko o rojenia. Na fotelu i z fajką: ma to być 2,7 litra sportowy Peugot czy Fiat 1800 GLS. Spocony - biegający po Champs-Élysées i salonach samochodowych, nowe fajki i nowe urojenia. Idiotyzm.
2 marca 77
Wczoraj, przechodząc przez Champs-Élysées, kupiłem samochód. Przesadzam, ale niewiele. Tak, po dwudziestu dokładnie latach wróciłem na to samo miejsce (może z różnicą około 50 metrów, między salonem Peugeot a tą wystawą, po tej samej stronie Alej, gdzie oglądałem kiedyś mikroskopijny samochodzik Vespa, dziś już nieistniejący i wystawa też nieistniejąca). Wstąpiłem i kupiłem Peugeota TI ze skórzanymi siedzeniami, beige colour métallisé, prawie 2 litry pojemności, szybkość maksymalna 173 km/h, płacąc prawie 40.000 F. Na początku mnie lekceważono na skutek mojego nieporadnego bełkotania, potem kłaniano się przesadnie, bo tak kupować może tylko wariat albo szejk. Nie wiedzą, że istnieje jeszcze trzecia możliwość - ja.
Za godzinę odbiorę ten samochód.
-
"Sławomir Mrożek kupuje samochód" - czyta Olgierd Łukaszewicz:
2 marca 77
W pół zdania udałem się do Nanterre, aby odebrać mój samochód. Trzej mężczyźni w samochodzie do Nanterre, trzej oblubieńcy, udający się na ślub z oblubienicami - każdy po swój nowy samochód. Oraz kierowca, czyli przedstawiciel Peugeota, w blezerze, a siwy. Coś ze stręczyciela i Mefista, obojętnie, choć grzecznie, a nawet z życzliwością i taktem, też zawodowym. A trzej aż drżą. Emocja w nich (jestem jednym z nich) wstydliwie tłumiona, a jak głęboka. Żadna kobieta tak nie nabywa samochodu. (Samochód - władza, szybkość, moc, myśliwi, jaskinie). Jestem jednym z nich.
15 marca 77
Moja fajka i kawa odwieczna, opoka moja ten stół mój poranny, z niego przyszłość i przeszłość mierzę. A potem odpadam jak robak uschnięty i leżę.
List od pani Eli - potwierdza, że pozbywając się dawnego samochodu, chronię się od wielu kłopotów, a nowy będzie znacznie szczęśliwszy. Chwytam się tego zapewnienia jak małej zielonej gałązki.
Mam jeden cel: 23 marca znaleźć się na drodze w moim nowym samochodzie, który rozwija szybkość do 173 km na godzinę. Za mną jest dziewiętnaście lat urazu, kiedy zawsze wyprzedzały mnie lepsze samochody. Dziewiętnaście lat tłumaczenia sobie, że to nie ma żadnego znaczenia i że jestem zupełnie szczęśliwy w samochodzie, jaki mam: skromnym, ubogim, lecz sympatycznym.
Dziewiętnaście lat udawania, że mi na tym nie zależy, że mnie nie obchodzi, że jestem ponad to i obok tego. Za tydzień chcę się pozbyć tego kompleksu.
Nic więcej mnie teraz nie obchodzi, nie kusi i nie bawi. Trudno.
5 lutego 78
Zanosi się na powódź, już widzę z moich okien statki i barki na Sekwanie, ukazały się wyżej od dachów sześciopiętrowych kamienic. Troszczę się o mój samochód, mój drogi samochód, który zostanie zniszczony w razie powodzi. Oto jakie jest prawo egoizmu i nie ma rady. Wszelkie inne skutki powodzi przychodzą mi do głowy dopiero potem.
15 września 1964
Onegdaj bardzo chciało mi się faję zapalić. Przy oknie, na balkonie usiąść, nogę na nogę założyć, w dal się popatrzeć, gdzie właśnie zmierzchało, dym sążnisty wypuścić i tak dalej. Już byłem na najlepszej drodze, żeby tej pokusie się nie oprzeć, kiedy przyszło mi do głowy coś zmienić w tej scenografii, zdjąć spodnie, usiąść nie przodem, ale tyłem do okna. I okazało się nagle, że żadnej fai palić już nie mam ochoty, że tylko chce mi się spać i nic więcej. Co z tego wynika?
Po pierwsze, że chęć palenia fai nie wynika najbardziej z potrzeby organizmu przyzwyczajonego przedtem do nikotyny, ale z przyzwyczajenia do pewnego rytualnego gestu, który jak każdy inny rytuał daje stabilizację działań i przez nią oddziałuje na stan świadomości kojąco, wszystkie te znane historie z psychologii stosowanej, domowej powiedziałbym nawet.
Po drugie, że jesteśmy we władzy sytuacji, kostiumu, scenografii. Jeżeli tylko uda się nam rozbić taką sytuację albo dosłownie, albo mentalnie, jesteśmy od niej uratowani i co wydawało się koniecznością, okazuje się tylko okolicznością.**