Debiut Dobromiły Jaskot na polskich festiwalach muzyki współczesnej (Musica Electronica Nova, Warszawska Jesień) stał się sensacją sezonu. Młoda kompozytorka z Torunia wniosła świeżą krew do obiegu, wyrastając z nie tak częstych u nas korzeni: skandynawskich runów i mitologii, dalekowschodniego i Scelsiańskiego podejścia do dźwięku jako żywej istoty, spektralnych i sonorystycznych inklinacji. Ukończyła wiele krajowych i międzynarodowych kursów, zdobyła szereg stypendiów i nagród, przede wszystkim jednak stała się ekspertką od muzyki elektroakustycznej i multimediów, wprowadzając je do Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, gdzie wykłada. Zorganizowała też festiwal Sound Screen oraz sesję o głosie ludzkim.
W wywiadzie dla "Glissanda" nr 3 z 2004 roku Jaskot mówiła:
"Muzyka elektroakustyczna zmieniła mój sposób myślenia - począwszy od stosunku do systemu równomiernie temperowanego, po formę i inne elementy. Gdy mamy do dyspozycji dźwięki elektroniczne, w których niekoniecznie daje się znaleźć analogię do dźwięków akustycznych - automatycznie prowokuje to do szukania innych kategorii (...) Operuję raczej 'masą dźwiękową', nie rytmem, harmonią itd. Mimo że mam wgląd we wszystkie parametry i mogłabym wszystko dokładnie sprecyzować, wolę działania intuicyjne zamiast generowania dźwięków, dokładnego obliczania."
W tym miejscu kompozytorka podkreśla dwie istotne dla niej kwestie: nieporównywalność elektroniki do akustyki oraz nieracjonalność procesu twórczego.
hannah - ten tytuł intryguje, bo pisany z małej litery, bo palindrom, bo biblijne imię, a jednocześnie kobra w łacińskiej klasyfikacji. I właśnie w tym ostatnim sensie rozumiała go Dobromiła Jaskot, która nadaje utworom tytuły znaczące, ale i odpowiednio brzmiące. Wiolonczela wije się tu i syczy niczym prawdziwy wąż w starciu z elektroniką. Tym bardziej, jeśli partię solową wykonuje zamawiający dzieło Andrzej Bauer, jeden z czołowych wirtuozów tego instrumentu w Polsce. To kolejna odsłona jego projektu Cellotronicum, którego nazwa pochodzi od utworu Michała Talma-Sutta i w ramach którego powstały znakomite dzieła m.in. Jacka Grudnia (Ad naan), Pawła Mykietyna (Sonata) i Sławomira Kupczaka (Anafora V).
hannah jest zatem pojedynkiem wiolonczeli z komputerem, który zaczyna się od bardzo fizycznej prezentacji tej pierwszej: pełno tu szarpania strun, ostrych kontrastów dynamicznych, chrobotów i szmerów. Stopniowo wszystko się wygładza, aż wreszcie w ok. jednej trzeciej czasu trwania wyraźnie wchodzi elektronika. Wiolonczela ciągnie długie dźwięki, które poprzez zwielokrotnienia i echa nasycają brzmienie. Wreszcie w dwóch trzecich długości utworu dochodzi do pierwszej, prawdziwie gwałtownej konfrontacji. Choć wydaje się, że wygaśnie ona w echach, to nie pozwalają na to iście wężowe syki i inne sonorystyczne efekty. W finale wszystko wybucha raz jeszcze, głównie za sprawą ostrego elektronicznego szumu. Potem zostają już tylko odłamki i pizzicata, ciche stęki. Kończy się oddechem.
Jeśli chodzi o sam materiał dźwiękowy, w partii akustycznej pozostaje on niewiarygodnie prosty - całość oparta jest właściwie na jednym dźwięku! To ciągle 'g' w oktawie wielkiej i dwukreślnej, potem dochodzi oktawa mała i w kulminacji przez moment kwintowe 'd'... Zdawałoby się, że wszystko napędza i różnicuje elektronika na żywo, ale to nieprawda, bo pojawiają się tu tak skrupulatne oznaczenia jak: "glissujące oscylowania wokół wskazanej wysokości w tempie bardzo spokojnym, by pobudzić dudnienia bądź drgania powstałych dwudźwięków" albo "scratch, forsujące przyciśnięcie smyczka, mile widziane piski, trzaski i inne szorstkie brzmienia". To pouczająca lekcja znaczenia artykulacji dla barwy, gdyż utwór brzmi zupełnie inaczej w rękach i smyczku Andrzeja Bauera, a inaczej u Antona Lukoszevieze. Ale to też wielka lekcja mistrzowskiego samoograniczenia. Trzeba to usłyszeć, by uwierzyć.
Autor: Jan Topolski, 2010.