Jeśli wszystkie tradycyjne gatunki muzyczne przeszły w XX wieku swój kryzys, to niewątpliwie symfonia znalazła się na skraju załamania. Arnold Schönberg i Anton Webern w reakcji na neoromantyczną gigantomanię i w zamiarze muzycznej redukcji do esencji, zaproponowali "symfonię kameralną", z pojedynczą obsadą wszystkich instrumentów. Jednak właściwy cios zadał kryzys tonalności dur-moll i opartej na niej formy sonatowej z dualizmem tematów, ekspozycją, przetworzeniem i repryzą. Nieprzypadkowo wśród modernistów czy awangardzistów tytuł ten stał się tabu, na próżno szukać go w dorobku Johna Cage'a, Karlheinza Stockhausena, Iannisa Xenakisa czy György Ligetiego. Jeśli kompozytor nazywał swój wielkoformatowy utwór "symfonią", często okazywał się on mniej lub bardziej tonalny, a sam twórca - konserwatystą. Dopiero przełomowe utwory takie jak Symfonia Turangalîla Oliviera Messiaena, II i III Symfonia Witolda Lutosławskiego, III i VI Symfonia Pera Nørgårda przyniosły pewną zmianę.
Dla Wojciecha Ziemowita Zycha, który latami kształci swój język muzyczny i który tak dużą uwagę przywiązuje do warsztatu, formy i orkiestry, symfonia musiała stać się kamieniem filozoficznym. Pierwszą napisał w latach 2001-02 (rewizja 2007-08) jako podsumowanie dotychczasowej twórczości; Drugą w roku 2004; po syntetyzującej Różni (2007-10) można by spodziewać się Trzeciej... Sam kompozytor tak mówił o procesie twórczym w wywiadzie dla magazynu "Glissando" (3/2005):
"Myślę, że istotą bycia kompozytorem jest to, że wyobraźnia muzyczna ciągle pracuje, niezależnie od pory roku czy miejsca. Zamiar napisania utworu czasami jest dyktowany zewnętrznymi czynnikami, tzn. chciałbym napisać na taki skład, tyle a tyle minut, a potem przychodzą pomysły na formę, przychodzi wyobrażenie pomysłów kluczowych. Jest to pewnego rodzaju iluminacja, (...) platońska idea, z którą mam szczęście obcować. A ona cały czas się konkretyzuje, dojrzewa i przychodzi moment zapisania jej, kiedy trzeba użyć narzędzi, aby to ściągnąć na papier. (...) nie wszystkie szczegóły przychodzą [mi] do głowy od razu. Niektóre wymagają właśnie warsztatu, to znaczy pewnych narzędzi, bo niekiedy pomysły są niezbyt wyraziste i w szczegółach dopracowuję je już na papierze."
Półgodzinna I Symfonia (jej prawykonanie miało miejsce podczas 45. festiwalu "Warszawska Jesień" w 2002 roku) to dzieło dwuczęściowe, jednak obie połowy są ze sobą motywicznie powiązane, a koniec pierwszej płynnie niejako przechodzi w początek drugiej. Utwór ma wybitnie orkiestrowy rozmach, kompozytor często każe dialogować tradycyjnym grupom instrumentów (z dużym udziałem dętych), ale także oryginalnym ansamblom (kontrafagot - tuba - flet / kontrabas; flety - I skrzypce). Mimo często wyraźnego kierunku zmian (przyspieszanie w części pierwszej; pogłaśnianie w części drugiej), nie są one linearne i jednoznaczne - dużo tu heterofonii i kontrapunktu. Bardzo czytelna jest natomiast ogólna dramaturgia obu części, z wyraźnymi kulminacjami (w 2/3 trwania pierwszej; w połowie drugiej), ale także w szczególe, z trafnymi pauzami czy kameralnymi interludiami. Choć nie jest to dzieło w żaden sposób tonalne, bardzo zauważalna pozostaje praca przetworzeniowa wyjściowych komórek (w pierwszej - chorałowa sekwencja nut lub akordów; drugiej - szeregi wysokich repetowanych dźwięków).
Brak tu miejsca na detaliczną analizę całości, ale warto przyjrzeć się konkretnemu szczegółowi, jak np. początek części drugiej. Zaczyna się od pulsacji wysokich unisonów i współbrzmień sekundowych (as-a-b) piccolo, fletu i skrzypiec, do których dochodzą w pięknej melodii barw dźwiękowych kolejne instrumenty (obój, klarnet, inne dęte). Stopniowo wyłaniają się krótkie melodie, a ciężkie, ósemkowo-szesnastkowe pochody tuby doprowadzają po dwóch i pół minuty do rozproszenia wyjściowej faktury. Teraz są to trzy-, czterodźwiękowe figury (z dominującym interwałem sekundy i tercji), poprzetykane pauzami i dialogujące ze sobą w różnych instrumentach. Ulegają one szybkiemu pogłaśnianiu i synchronizacji, co prowadzi do krótkiej{C} kulminacji. Po trzeciej minucie oba wyjściowe gesty wchodzą w swoistą grę sił, która wprost prowadzi do gwałtownych tryli (zwłaszcza w instrumentach dętych) w czwartej minucie. Na tym małym wycinku widać, jak zazębiające się i nakładające komórki budują logikę formy.
Przyjaciel Wojciecha Ziemowita Zycha, kompozytor i krytyk Maciej Jabłoński napisał w książeczce dołączonej do płyty z omawianym utworem, że
autor dowiódł "znacznej umiejętności operowania zespołem, co w przypadku 'I Symfonii' jest o tyle godne uwagi, że to zespół nietypowy: okrojony, pozbawiony licznej sekcji smyczkowej, która na ogół początkującym kompozytorom pozwala ukryć brak instrumentacyjnych umiejętności. Przebieg 'Symfonii', podobnie jak w przypadku większości dzieł Zycha, przypomina kunsztowną mozaikę, złożoną z bardzo drobnych i wymyślnych cząstek (...). Każdy z wielu poszczególnych epizodów ma odrębną, własną i bardzo wciągającą dramaturgię. Są pozornie niezależne od siebie, lecz przy uważnym słuchaniu można rozpoznać wzajemne ich pokrewieństwo. Aby pojąć, ogarnąć całość, trzeba jednak powstrzymać się od śledzenia narracji takt po takcie i wykorzystać pamięć w celu wychwycenia tego, co tę muzykę spaja. (...) Równocześnie kompozytor potrafił połączyć dyscyplinę warsztatową z potężnym ładunkiem emocji. Pospieszna i kapryśna narracja podkreśla silne napięcie, poszczególne pomysły następują po sobie niemal jak w filmie reklamowym, a wszystko to składa się na wiele mówiącą alegorię współczesnego człowieka oraz naszych czasów."
Autor: Jan Topolski, grudzień 2010.