Tadeusz Zubiński, "Kroki we mgle". "Twórczość", lipiec 2006.
Tadeusz Zubiński
KROKI WE MGLE
[...]
Jednak i dlatego, że to wydawało się szaleństwem, zapisał się do lekarza, właśnie tego doktora Poziomkiewicza. Zdesperowany, powiedział sobie: teraz albo przeor, albo kapucyn. Helena wystroiła go w oryginalną marynarkę, ale znacznie znoszoną, tę od Harrisa, w drobną czarno-białą pepitkę. Spodnie, ach, jeszcze spodnie, włożył typu galife, cóż, że moda na nie przeszła, [...] lepszych nie posiadał. Rzeczywiście doktor Poziomkiewicz, dla niektórych legenda, już jako sama postać imponujący, cieszący się pośród miejscowych ogromną estymą, kroczył jak anioł. Postawny, choć toporny, dla dzieci wręcz monstrum, wnikliwym i oczytanym przypominający golema, naznaczony błyszczącą naroślą na skroni, nie [...] do pomylenia z kimkolwiek, głos szorstki, dudniący, podszyty rabelaisowską ironią, ale ustawiony, lecz przecież dziwnie nieodpychający. Spojrzenie jasnych oczu prawie groźne, jakby te oczy chciały zapytać: Czy znów mam słuchać biadolenia albo bzdur?
Trochę wystraszony, pokasłując przy parawanie, Ludwik zapytał:
- Czy mam się rozbierać zupełnie? Czy do pasa wystarczy?
Doktor po oględzinach (w trakcie których burczał), kładąc łokcie na stolik i strosząc rzadkie białe brwi, jakby z kurzego puchu ulepione, powiedział:
- Niech pan siada, oszczędzimy sobie pewnych zabiegów, w pana przypadku dla mnie ewidentnie zbędnych. Z czym pan do mnie przychodzi? Przecież pan nie jest chory, pan ma całkiem prawidłowy obraz białek oczu i prawidłowy oddech, w ogóle całkiem przyzwoicie trzyma się jak na swoje lata, z czym pan do mnie przychodzi? Widzę, że jeśli coś panu dolega, to szkopuł mieści się w sferze psychiki. Czego się pan obawia? Jaki strach zalęgł się u pana za kołnierzem? Albo dokładniej, kogo pan się obawia? - Przenikliwe spojrzenie doktora tak dogłębnie porażało, że Ludwik czuł je na dnie kieszeni. To było niesamowite.
Ten człowiek wyposażony jest w rentgen, w oczach ma coś takiego, co świdruje głęboko - zauważył Ludwik. To niepojęte, ledwo trzy zdania, a jakby już do naga rozebrał człowieka. Doktor miał w sobie coś takiego, co z czasem, ale nie od razu, usposabia do niego ludzi przychylnie. Chociaż jego palce, ogromne, guzowate, porosłe włosiem, budziły nie wstręt, ale niechęć. Tym bardziej że fizjonomia była wbrew doktorowi, Ludwik przewrotnie postanowił iść na skróty, wyzbyć się ceregieli.
- Zgadza się, ja nie jestem w normalnym znaczeniu chory, ale niewątpliwie jestem bliżej śmierci niż niejeden cierpiący na raka. - Następnie patetycznie podkreślił: - Jestem zwierzyną, na którą ogłoszono łowy, psy gończe spuszczono ze smyczy, podjęły ślad, tymczasem jeszcze dyskretnie, ale wkrótce już na całą parę.
Nie potrafił sam sobie tego wytłumaczyć, ale wobec nagłego i przemożnego zaufania do tego człowieka w lekarskim kitlu okazał się bezbronny. Wyśpiewał wszystko jak na torturach albo - co było bliższe realiom - jak na świętej spowiedzi. Właściwie powinien się wyspowiadać. Jednego żałował: zbyt często mówił ja, mnie, ze mną. Taki skupiony na sobie człowiek (jest na takiego osobnika bardzo trafne, acz niesympatyczne określenie) nie może liczyć na wiele dobrego od innych.
Doktor ze zmarszczonym czołem zapytał żywo zainteresowany:
- Rzeczywiście aż tak blisko był pan z Żeromskim w zażyłości? - Przy słowie zażyłość gęsioniebieskie oczy doktora pociemniały. - Proszę mi powiedzieć, jakim mistrz był człowiekiem? Może powie pan coś o nim bliższego. My tutaj, jak pan zauważył, bardzo szanujemy pamięć o tym pisarzu. Niektórzy głoszą, że zachowywał się wybitnie po męsku, w szorstki sposób, ale takie zachowanie też bywa [...] naturalne i ożywcze.
- Był inny, niż go wielbiciele chcieliby oglądać. Zdaje się, może to deklaracja na wyrost, ale on bał się ludzi, szczególnie ich nieustannej bliskości, nie był typem causeura, milczek, unikał kontaktów towarzyskich, w pewnym stopniu był życiowo bezradny, sam sobie nie umiał zrobić szklanki herbaty.
Po takim wykładzie doktor nie wyglądał na zachwyconego. - A jak pan wspomina współpracę z profesor Marią Curie-Skłodowską?
Ludwik mielił przygaszone słowa:
- No więc pod względem naukowym bardzo dużo mi dała, tak, pod tym względem niewątpliwie tak. Może będzie miało znaczenie, ten mój Krzyż Virtuti Militari za powstania śląskie, ja o tym wspominam, mając na uwadze moją żonę, ona się tak samo naraża jak i ja, po za tym ja na pucybuta chyba się już nie nadaję. - Żyły na skroniach Ludwika nabrzmiały.
Na te deklaracje doktor sposępniał i oparł się ogromną głową o ścianę jak gospodarz o ścianę domu.
- Domyśliłem się, że był pan kontuzjowany, lewy obojczyk panu odstaje, to wygląda chwalebnie, kontuzja wojenna, domyślam się, że to uraz po pchnięciu bagnetem. - Ludwik skinął głową: tak, to był bagnet, a doktor nieco ściszywszy głos, kontynuował. - Rozumiem, że panu zależy na utrzymaniu tego wszystkiego, w co pan mnie wprowadził, w ścisłej tajemnicy. Niech pan sobie za wiele nie obiecuje, ale w kryzysowej sytuacji służę pożyczką. Jutro sobota, w soboty zwyczajowo spotykamy się w kółku znajomych na brydżu, przyjdzie pleban, ten dużo nie pomoże, pojawi się aptekarz Lewicki, ale z nim akurat nie wiązałbym wielkich nadziei, bo Kazio to stary piernik, szczerze mówiąc, jeden przedsiębiorca tartaczny nazwiskiem Kozłowski, tak, ten jest w stanie panu coś pomóc. Kozłowski nie odmówi sobie, aby na partyjkę podjechać z fasonem, lubi kłuć w oczy tym swoim stalowoniebieskim mercedesem benz, być może zjawi się ktoś z okolicznych obywateli ziemskich, może jeszcze ktoś wpadnie w ostatniej chwili. Zobaczymy, przepytam, oczywiście nie dekonspirując pana, a teraz muszę coś panu zapisać, to będą tabletki na ogólną poprawę samopoczucia, no chyba na razie to wszystko, wszystko, co mogę teraz dla pana zrobić.
Żegnając się, Ludwik złożył uszanowanie doktorowi w sposób, który u Turgieniewa nazywa się półukłonem, czyli wypadło bardziej po pensjonarsku niż po rosyjsku, jak to dramatycznie rozstrzygał Dostojewski. Żegnać się, owszem, nastał najwyższy ku temu czas, gdyż bez pukania i bez ceregieli do gabinetu wpychała się gromadka ludzi w najwyższym stopniu podniecona, bardziej popychająca niż wspomagająca starego chłopa z twarzą jak pergamin upstrzoną rudawym zarostem. Stary był blady, chudy i wylękniony, jakby zaraz miano go zapakować do trumny. Straszył czarnymi, suchymi i podkrążonymi oczyma. Jego wargi prawie się nie poruszyły, gdy wyjęczał niczym suchotniczy flet:
- Panie doktorze, bida, cosik się we mnie, we środku złamało, bedzie kole wątroby. Stara kobieta kurczyła się. Jej twarz pomarszczona, sfałdowana, podobna do przemoczonej starej rękawiczki z wyraźnymi guzami nad krzaczastymi półsiwymi brwiami wiedźmy krzywiła się chytrze. Młodszy mężczyzna, widać syn starego, marszczył twarz przerośniętego niemowlaka, jak wieśniak z anegdoty bezbronny tarł kolanem o kolano, biedni ludzie, ale sens życia znajdują.
Rozbity wewnętrznie Ludwik z dobrą godzinę wałęsał się po miasteczku w takim wisielczym nastroju, jakby szukał właściwej gałęzi, aby skończyć ze sobą. Zaiste wędrówka po tym miasteczku deprymowała. Znajdował je jako szare, biedne, jazgotliwe. Brzydkie w przeciwieństwie do okolic: lesistych i pagórkowatych, zatem urozmaiconych, wydawało się klasyczną dziurą i to stwarzało szansę przetrwania. Ale żeby przetrwać, konieczne są środki, najkorzystniej, aby to były pieniądze. Sporym dysonansem było to, co zobaczył, wracając na stancję. Niby rzecz zwyczajna, oto w cukierence za żółtymi drzwiami przy moście mieszczki objadały się ciastkami, w jakimś obłędnym rytmie chrupały herbatniki, wznosiły ku fioletowym wargom filiżanki z kawą. Jemu w kieszeni pobrzękiwało ledwo parę groszy. Oparty o barierkę mostu stary Żyd przewracał ku słońcu cebulaste oczy i ślinił karminowe wargi, jednocześnie gładząc szaromiodową jak połeć zleżałej słoniny brodę, piesek wkręcał kudłaty łebek w nogawki żydowskich portek. Cera tego Żyda wprost okropna, ziemista i do tego wypiętrzał się krogulczy nos. Spojrzenie bezbronne jak u dziecka, błyszczące spod miotełek brwi jak próchno. Osobliwe poplątanie ohydy i prostoty, cóż, tacy są już oni, ci polscy Żydzi, nasi, ale coś od nich człowieka odrzuca, czy warto było tak się dla nich narażać, ten Hitler, znów ten Hitler, pomyślał i poczuł ogromny żal do siebie, do świata całego, ale największy do tego Żyda, że on istnieje, że można go dotknąć, poszarpać za brodę, nawet kopnąć i nic, taki stary Żyd, co on może sam jeden na tym moście [...] wybierać - albo się rozpłacze, albo rozwrzeszczy.
- Nie wiem, czy dobrze trafiliśmy, życie tutaj leniwe i ludzie ulepieni z innej gliny - poskarżyła się żona, kiedy zdejmował płaszcz. Szło na wiosnę już całą gębą, a on nie miał przyzwoitej marynarki na co dzień.
- Czy jesteś przekonany, że warto nam było tutaj się zaszyć? To twoje "gdzie najlepiej ukryć liść, jak nie w lesie". Mówiłam, należało kierować się nie wiem gdzie, może na wschód, pod łotewską granicę, albo do Gdyni, ty nie, wysiadamy tutaj, uparłeś się, nazwa ci się spodobała, Wrzosów, taka romantyczna. Dlaczego milczysz? Odpowiedz mi, dlaczego ty milczysz? - dokończyła dobitnie i cicho, zabrzmiało jak groźba.
Nic nie odpowiedział, westchnął. - Rzuci mnie, jak nic porzuci - pomyślał. Irena wiedziała, co przez to chce powiedzieć.
[...]