Fragment "Jesieni narratora". Z miesięcznika "Twórczość", kwiecień 2007.
Karol Maliszewski
WARSZTATY W ZAKOPANEM
Najczęściej w obecności tuzów literatury czuł się nikim, garbił się ze strachu i zażenowania, słysząc ich tubalne głosy. Wpadał spóźniony na tak zwany wieczór autorski wykładowców. Wyskakiwał z samochodu jak sprężyna, gubiąc po drodze maszynopisy. Potem czytał nie to, co miał czytać, i czuł się skompromitowany, nieszczęśliwy. A przecież wiedział, że słuchacze Studium Literacko-Artystycznego są bezwzględni w ocenach i w tej chwili brudny, zarośnięty, zdenerwowany przegrywa dziesięć do zera z odzianym w garnitur, pachnącym Stefanem Chwinem, który swym zmysłowym głosem czyta fragmenty nowego dzieła. Przegrywał sromotnie z następnym czytającym, autorem bestsellerowych powieści sensacyjnych, idolem tej części sali, która sądząc, że literatura to niezły sposób na zarobienie łatwego szmalu, zapisała się na zajęcia w bardzo konkretnym celu. Nauczyć się reguł narracji, a potem spożytkować je przy produkcji poczytnych, dobrze sprzedających się kawałków. Śmieszny był z tymi cienkimi tomikami, z tymi swoimi postawangardowymi wierszami, ze zbiorkami trudnej prozy dla wybranych. Łączny nakład tych jego książeczek nie przekroczył dwóch tysięcy egzemplarzy. Pasjonat, hobbysta, w żadnym razie pisarz całą gębą. Po co go w takim razie zapraszali? Słuchacze musieli wiedzieć, że pisarstwo jest także rodzajem klęski, szaleństwa, że niektórzy kończą tak jak on. Był więc żywym przykładem, a przy okazji rzeczywiście miał coś do powiedzenia.
Warsztaty w Zakopanem odbywały się w maju. Biały od śniegu Giewont szczerzył się za oknem. W pokoju, w którym mieszkał, krzątały się duchy sławnych pisarzy. "Astoria" miała swój klimat, staroświecką charyzmę. W namaszczeniu zjadał śniadanie z niebieskich talerzyków pamiętających Leca, Filipowicza, Przybosia, Brandysów czy Świrszczyńską. Nawet pościel wydawała się pozostałością po żywej legendzie. Dotykał nabożnie, obwąchiwał z zapałem, szukał spadłych włosów. Włączał powarkujące, szumiące radio z nadzieją, że przeniesie go w lata sześćdziesiąte czy siedemdziesiąte i pozwoli wyświetlić się na firance wielkim cieniom literatury PRL. Czuł się częścią odchodzącego świata. Wizytował żywe muzeum. I jeszcze musiał zachowywać się jak pisarz. Tego od niego wymagano.
Wczesnym rankiem sprawdzał przekazane mu wczoraj teksty. Jeden z nich odłożył na bok. Chciał go dokładniej omówić. Prosił o coś doraźnego, publicystycznego, delikatnie wkradającego się do materii przemyśleń, do duszy bohatera. Lecz oto został źle zrozumiany, może nawet zlekceważony. Nie prosił o wulgarność, nie prosił o stylistyczne chamstwo. Teksty napisane przez słuchaczy miały wykazać wyższość samotności, suwerenności jednostki, miały podkreślić wielkość tajemnic jej wewnętrznego świata. Szkoda, że w opowiadaniu "Emmanuel Olisadebe rozmyśla nad przyczynami upadku" stało się dokładnie na odwrót. Wtargnięcie zewnętrzności i trywialności przekreśliło wolność jednostki, pustka polityki, obyczaju i życia społecznego ogarnęła bezradną, bezbronną wrażliwość niczym pożar, nie zostawiając niczego, trawiąc do fundamentów. Tak powie. Zaraz po śniadaniu. A teraz jeszcze wraca do tych poplamionych winem kartek. Autor nawet się nie podpisał. Ale on dojdzie. - Taka Renata Beger dyktuje ci warunki snu, takie badziewie trawi cię, wypluwa; szkoda czasu i atłasu, szczególnie tego, który będzie wyścielał trumnę. A może nie będzie żadnego atłasu, na gołe deski cię położą. I bardzo dobrze. Z wystraszoną twarzą, z niesmakiem w ustach na środku kaplicy. I nie będzie chodziło o to, że nie zdążyłeś umyć zębów. Niesmak będzie się wiązał z tym, co cię zmogło, z rzeczywistością, którą szumnie zapowiadano jako arcyciekawą, a skończyło się na masowej wyprzedaży, na kiczu dni i nocy, na pustce kolejnych rządów tworzonych przez spoconych ludzi z gminu, bo elity pochowały się, wycofały do nisz, umyły ręce i dały parweniuszom pohulać, oj, pohulać. Gdyby to jeszcze ukryto, dyskretnie przemilczano, ale nie, wszystko toczyło się i przyprawiało o niestrawność w świetle reflektorów, na pierwszych stronach gazet, dudniło o tym radio, pęczniał od tego Internet, bolała głowa. Obyś żył w ciekawych czasach, to i owszem, ale żeby ta ciekawość jednak miała w sobie coś ze wzniosłości, dobrego smaku, umierałoby się inaczej, w poczuciu spełnionego obowiązku, klarownego zaistnienia. Tymczasem Renaty Beger, biorąc się za politykę, wtrącają się do metafizyki i nawet o tym nie wiedzą. Biedna kobiecina stała się symbolem, a nie jest tego godna, nie zasłużyła sobie. Cóż zrobić, ci ludzie nawet porządnej sfery symbolicznej nie wytworzyli – myślał Emmanuel Olisadebe, masując mięsień dwugłowy i przygotowując się do wyjścia na boisko w ostatniej minucie meczu. Zerknął raz jeszcze na koszulkę, by się upewnić, co tym razem reprezentuje i przeciwko czemu gra. Gra zawsze toczy się przeciwko czemuś. Tym razem wrogiem okazała się hurtownia serów reprezentująca obcy kapitał. Natomiast on sam reprezentował lokalnego ubezpieczyciela mającego zamiar zmonopolizować szkoły średnie, gdyż podstawowe zmonopolizował już dawno.
Emmanuel wpadł na boisko jak burza, albowiem ogarnął go słuszny gniew. Jeszcze bardziej od Renaty Beger nie cierpiał obcego kapitału. Sprowadzony ze Swierdłowska trener Iwanycz wiedział, jak zmotywować swoich zawodników. Bo to przecież coś więcej niż szturchanie butem napompowanego balonu. W tym musi być przekonanie, że bierze się udział w walce totalnej, ostatecznej. "Tu, bratku, walczy dobro ze złem, a ja cię wypuszczam na plac boju niczym anioła zagłady". Pięknie grali jego zawodnicy. Zawsze tacy uskrzydleni. Tak tworzy się legenda. Szkoda, że liche środki finansowe, jakimi dysponował klub, nie pozwoliły na wydostanie się ze strefy spadkowej.
Na trybunach drzemała Renata Beger. Znudziła się tym wszystkim i teraz żałowała, że postanowiła wreszcie wykorzystać bezpłatny karnet poselski. Ubodły ją złośliwe komentarze prasowe. Sama głosowała za przyznaniem posłom takiego karnetu, a nie była jeszcze na żadnym meczu. Nawet nie przypuszczała, że w drużynie Atletico Końskie zobaczy Emmanuela Olisadebe, który po latach sławy zaliczał teraz piłkarską emeryturę w prowincjonalnych klubach. To już prędzej spodziewałaby się zobaczyć Romana Giertycha. W seledynowej koszulce z granatowym zygzakiem. Na środku ataku. Ale kierunek wydał jej się słuszny. Małe lokalne drużyny powinny być automatycznie przenoszone do pierwszej ligi, jeżeli prezes klubu zrobił coś pozytywnego dla partii, dla rządu.
Ostatniej kartki zabrakło. Pamięta, że podkreślił na niej jedno zdanie i dwa błędy ortograficzne. Nie mógł jej teraz znaleźć. Wprawdzie zaproponowano tam jakieś rozwiązanie (bohaterka zwana Renatą Beger ginie, gdyż na stadion spada arabski pocisk testujący wartość Polski w roli antyrakietowej tarczy), on jednak chciał zwrócić uwagę na przypadkowość konceptu. Niefortunność. Nawet w granicach płytkiego, felietonowego świata trzeba zachować jakieś pozory. Z żelazną konsekwencją skomponować całość. Rozpocząć i zamknąć, miękko operując ściegiem. I pomyśleć, że będzie to wszystko trawił w sobie, będzie gadać na głos do wyimaginowanych słuchaczy, przekrzykując szum silnika, z uporem przebijając się starą renówką przez górnośląskie miasta, by nad ranem zameldować się w Sudetach. Przespać godzinkę, potem wziąć prysznic i ruszyć na ósmą do pracy. Jakoś przetrwa do drugiej, katując wszystkie klasy dyktandami.
Karol Maliszewski - fragment "Jesieni narratora"
© by "Twórczość" 2007 | |