Marek Gajdziński, "Zapiski (II)". "Twórczość" styczeń 2006.
Marek Gajdziński
ZAPISKI (II)
[...]
Deep into Robal
Przedwczoraj, znudzeni ciągłymi wyjazdami na jeziora, poszliśmy na plażę w Sopocie, a tam impreza, jakiej tu jeszcze nie było. Plaża zastawiona najróżniejszymi, dziecięcymi głównie, atrakcjami, zabawowymi instalacjami jak w jakimś lunaparku i w dodatku wszystko to za darmo z okazji sopockiego festiwalu Jedynki. Niestety, Michał ze swoją ręką w gipsie nie może za bardzo szaleć, za to Szymek bawi się na całego. Siedzimy z Michałem na ręczniku, przyglądamy się Szymkowi, który właśnie wciska się do ogromnego gumowego robala, żeby przejść przez jego wnętrze i wyjść z drugiej strony. Szymek ma trudności z przeciśnięciem się przez wejście, które jako żywo przypomina dwie nabrzmiałe wargi. Widocznie robaki tak mają, myślę sobie, i nie ma w tym niczego dziwnego, w końcu (a nawet na końcu, podobnie jak i na początku przewodu pokarmowego) ludzie też tak mają i zastanawiam się z nagłym niepokojem, co też tam się w środku tego robala z dziećmi dzieje, czy Szymek jest tam całkowicie bezpieczny, i jeszcze zanim uda mi się z ulgą dostrzec, że cały tułów robala ma plastikowe okna, przez które widać przeciskające się ku wyjściu dzieci, w mojej głowie otwiera się gwałtownie Real Player albo jakiś inny tego typu program i zaczyna pokazywać obraz i dźwięk, w języku polskim, czyli bez dubbingu ani napisów, następującą historię:
Rodzina dwa plus jeden, czyli ojciec, podstarzały grubasek z widocznymi oznakami finansowego sukcesu, którego jedną z ikon ma być jego żona, młoda i piękna, a z nimi ich mała córeczka o nieco dziwnym, jakimś takim nieokreślonym wyglądzie. Wszyscy troje idą w dół Monte Cassino podczas festiwalu Jedynki, co oznacza, że muszą się przedzierać przez dzikie masy ludzi, głównie turystów, i bardzo uważać, żeby się nie pogubić. Na zagubienie szczególnie narażona jest dziewczynka, którą co rusz zachwyca jakiś występujący na ulicy artysta, a to mim udający telewizor, w którym leci właśnie transmisja z meczu w piłkę plażową, a to telewizor udający mima, który udaje, że jest sobą, nic wiec dziwnego, że dziewczynka w końcu rzeczywiście się gubi, i to tak skutecznie, że obojgu rodzicom udaje ją się odnaleźć dopiero po kilkunastu minutach, kiedy mają już, zrozpaczeni, dzwonić na policję.
Na plaży, kiedy wreszcie szczęśliwie tam docierają, za karę każą jej siedzieć na tyłku i nigdzie się nie oddalać, co jest dla dziewczynki szczególnie przykre z powodu wielkiej imprezy dziecięcej, która się właśnie na plaży odbywa. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie jakieś atrakcje, gry, konkursy i zabawowe instalacje, z muzyką i komentarzem na żywo, z miłym głosem zapraszającym do zabawy i do konkursów wszystkie dzieci, i w dodatku wszystko to za darmo z okazji festiwalu piosenki. Zaraz obok nich, na przykład, stoi nadmuchiwany zamek-zjeżdżalnia, trampolina z gumą do skakania w powietrzu, byk do ujeżdżania i robal do przeciskania się przez jego wnętrze. Dziewczynka smutnym wzrokiem przypatruje się swojej mamie, która nieskrępowana żadnymi zakazami bawi się na całego, właśnie szaleje na ogromnym mechanicznym byku czarnej maści, który wierzga i podskakuje sterowany joystickiem przez obsługującego go mężczyznę, próbując zrzucić mamę z siebie. Widząc, jak mama po zejściu z byka, zamiast wrócić do nich na koc, kieruje się w stronę kolejnej atrakcji, dziewczynka w niekontrolowanym odruchu zrywa się z koca i chce do niej pobiec, ale przytomny ojciec chwyta ją za nogę i przyciąga z powrotem na koc. Ze złością zwraca się do niej, ale, co ważniejsze, zwraca się po imieniu, a imię to jest, ku mojemu zdziwieniu, chłopięce, nie dziewczęce. Bliższe oględziny też wyraźnie wskazują na to, że mamy do czynienia z synem, a nie z żadną córką, i jest to na tyle oczywiste, że zdumiony widz, czyli ja, zadaje sobie pytanie, jak to w ogóle możliwe, że przedtem uważał tego chłopca za dziewczynkę. Najwyraźniej dałam się wprowadzić w błąd rodzicom chłopca, myślę, starając się wszystko sobie racjonalnie wytłumaczyć, bo oni przecież wołali za nim głośno: Agnieszka, Agnieszka!, kiedy się zgubił na Monte Cassino, i potem do siebie też przecież, gdzie ona jest, no co się z nią mogło stać, mówili, to co oni, nienormalni, denerwuję się, nie wiedzą, że syna mają, nie żadną córkę?!
W końcu festyn się kończy, bo słońce już coraz bliżej linii horyzontu, po kolei zwijają się i znikają kolejne instalacje, również ludzie opuszczają plażę. Nasza rodzinka należy do tych nielicznych, którzy się jeszcze ociągają, co może być spowodowane tym, że ojciec zapadł w drzemkę i nikt nie chce go budzić. Obok nich wciąż jeszcze funkcjonuje jedna atrakcja, ostatnia z dziecięcych instalacji, jedyna zarazem, z której nie korzystała mama chłopczyka, wielki i długi robal z gumy, nadmuchiwany i ułożony w półokrąg. Chłopczyk chce do robala, mama mówi, że nie, ale ojciec, który się właśnie obudził, mówi, żeby mu pozwolić, no bo raz przecież może, a zaraz idziemy.
Chłopczyk ucieszony wyrywa się do robala, ale nie może się przecisnąć przez jego ściśnięte wargi. Boi się. No pomóż mu, mówi ojciec do żony, ale ona go ignoruje, a po co on ma się tam pchać, mamrocze jedynie coś pod nosem. Ojciec podnosi się z koca, podchodzi do syna i pomaga mu wcisnąć się do robala. Chłopczyk niknie w robalu, ojciec wraca na koc.
Oboje rodzice siedzą jakiś czas, wreszcie mama chłopczyka zaczyna się denerwować.
- Co się z nim dzieje, dlaczego nie wychodzi? - mówi.
- Pewnie mu się tam spodobało – mówi na to ojciec i się śmieje.
Znowu siedzą jakiś czas w milczeniu.
- Czy to nie dziwne - zastanawia się mama - że taka zabawka nie ma okien? Przecież jemu mogło się coś stać, może się nawet, no nie wiem, udusić, na przykład.
- Daj spokój.
- Pójdę sprawdzić.
To mówiąc, matka chłopczyka wstaje z koca, podchodzi do robala, obchodzi go dokoła, woła chłopczyka po imieniu, w końcu, podobnie jak przedtem chłopczyk, wciska się do robala, pokonując widoczne obrzydzenie. Znika. Po jakimś czasie z drugiej strony robala wyłania się syn, najpierw pojawia się jego głowa, a potem całe jego ciało przeciska się przez wargi podobne do tych, przez które wchodził do środka.
Syn wraca do ojca, siada na kocu. Obaj czekają na matkę, ale nie mogą się doczekać. Po jakimś czasie ojciec wysyła syna, żeby odnalazł matkę i powiedział jej, że już idziemy. I nie siedź tam tyle, co ostatnim razem, dodaje. Syn znowu znika w robalu, po czym szybko z niego wychodzi. Wraca do ojca. - Nie ma tam mamy - mówi. - Jak to nie ma? - No nie ma. - Szukałeś dokładnie? - No pewnie, przeszedłem całego robala, nikogo już tam nie ma. - Zaraz, zaraz, chwileczkę! - ojciec zrywa się z koca i krzyczy w stronę ludzi, którzy przyszli najwyraźniej zdemontować robala. - Tam jeszcze ktoś jest.
Jeden z pracowników wchodzi do robala, wychodzi, rozkłada ręce. Nie ma nikogo, mówi. Ojciec zaczyna się denerwować, chodzi dokoła, wreszcie sam wchodzi do środka.
+++
Przedostatnia odsłona historii o rodzinie i robalu:
Robal cały pocięty na drobne kawałki, dokoła stoją policjanci, ojciec z synem, jacyś przypadkowi gapie. Policjanci i pracownicy obsługujący festyn dziecięcy bezradnie rozkładają ręce. Ojciec o coś się z nimi wykłóca, syn bezradnie chodzi za ojcem.
+++
Odsłona ostatnia:
Wśród całego tego rozgardiaszu prowadzona półgłosem rozmowa dwóch prowadzących sprawę policjantów:
- Ale dlaczego matka?
- Co dlaczego matka?
- Dlaczego matka, a nie syn?
- A dlaczego nie?
- No bo gdyby to syn, to przynajmniej mógłbym to jeszcze zrozumieć.
- A tak nie rozumiesz?
- Nie rozumiem.
- No właśnie, i o to pewnie tutaj chodzi.
- O co?
- No pomyśl. Sam widzisz, że gdyby syn, to nie byłoby w tym niczego niezwykłego. Ot, zwykła sprawa. Dlatego właśnie nie syn. Dlatego matka.
- Dlatego matka... No tak. Rozumiem.
Ruszają obaj w stronę zrozpaczonego ojca i syna.
+++
Wszystko to wydaje mi się bardzo zagadkowe, ale nie mam czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo oto Szymek wyłania się z robala i leci w stronę czarnego byka, muszę chyba interweniować. Biegnąc za nim, czuję, jak tracę kontrolę nad moim wewnętrznym Real Playerem, który się po prostu wyłącza, a wraz z nim nad odebraną właśnie historią, więc obiecuję sobie jeszcze zapisać ją, tę historię, zaraz po powrocie do domu, ale niestety, kiedy wreszcie dopadam Szymka, który już wdrapywał się na czarnego byka, mimo wyraźnych ostrzeżeń obsługującego byka mężczyzny, zaraz o niej, o tej historii, zapominam, porwany wirem dalszych wydarzeń.
[...]
Queneau
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, myślę o Raymondzie Queneau, o tym, że on kiedyś, w podobnej sytuacji, bo również słuchając fugi Bacha, tyle że nie z radia, a z estrady, wpadł nagle na pomysł, by stworzyć coś podobnego w literaturze. Owocem tego były opublikowane kilkanaście lat później, w 1947, słynne "Ćwiczenia stylistyczne", czyli proste, banalne wręcz lub może na pozór, zdarzenie, a nawet cała seria zdarzeń, dwóch konkretnie zdarzeń, następujących jedno po drugim, z zachowaniem dwugodzinnego interwału, krótka, złożona z dwóch epizodów historyjka, że najpierw pewien "typek", tak "na oko dwudziestosześcioletni", w autobusie "esce", w godzinach szczytu (koło południa), robi swojemu sąsiadowi awanturę, że niby ten go potrąca umyślnie czy że depcze go po nogach, nie wiadomo dokładnie, bo typek, widząc miejsce, które się właśnie zwolniło, rzuca się, wpół słowa, nie kończąc kwestii, żeby je zająć, i tyle, a potem autor czy raczej narrator widzi tego typka jeszcze raz, spotyka go przypadkiem dwie godziny później koło dworca Saint-Lazare, typek stoi z kolegą, a kolega tłomaczy mu, że powinien przyszyć sobie dodatkowy, i pokazuje mu dokładnie gdzie, guzik. I to wszystko, taka więc sobie anegdotka, bez większego ani mniejszego sensu, bez puenty nawet, za to bardzo ciekawie opowiedziana, bo aż 99, ponoć, razy, bo aż na 99, ponoć (ponoć, bo tłumaczenie Jana Gondowicza, które ja czytałem, zawierało niespełna połowę tej liczby, tak na oko), sposobów, według wzorca zapoczątkowanego przez autora sztuki "Cyrano de Bergerac" lub może nawet przez samego Cyrana, sposobów różniących się od siebie przede wszystkim stylistyką, wykorzystujących też różne punkty widzenia (coś jak Björk tańcząca i śpiewająca na torach kolejowych, na moście, po którym przetacza się z hukiem długi skład anonimowego pociągu towarowego z Jeffem, czyli Peterem Storemarem, i z anonimowymi tancerzami w strojach włóczęgów, którzy w owych czasach masowo korzystali z tego środka transportu, by przemieszczać się bez ładu i składu od brzegów jednego oceanu do brzegów drugiego, nie tancerze, oczywiście, tylko włóczędzy, Björk i oni, w tańcu i w śpiewie, sfilmowani przez Larsa von Triera w bardzo ciekawy sposób, bo aż z 99 ponoć różnych kamer, w dodatku statycznych, jako kontrapunkt dla właściwej musicalowi pojedynczej, ruchomej kamery, na 99 różnych sposobów, różniących się punktem widzenia i stylistyką) i gatunki literackie, taka właśnie literacka fuga.
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, która rozbrzmiewa w moim wnętrzu siłą rozpędu, bo mi się chyba śniła, i siłą przyzwyczajenia, bo często mi się śni, i tak potem po przebudzeniu rozbrzmiewa, tak czysto i harmonijnie, zwłaszcza od czasu, gdy wpadło mi w rękę, przypadkiem, to niepokojące opowiadanie Queneau z tymi jego ćwiczeniami stylistycznymi, z nagłą nienawiścią myślę o typku, który musiał wcześniej się obudzić, bo już wódę chleje zamiast kawy na śniadanie, i słucha tego cholernego, ogłuszającego zmysły rapu, tego chamskiego bełkotu, czarnego jak on sam, i kładzie się koło mnie, i nic nie mówi, na szczęście, bo myśli, że jeszcze śpię, i wyciąga długopis i kartkę papieru, i notuje coś na niej zawzięcie, i kim on w ogóle jest, i skąd się tu wziął, ten typek cały, to znaczy skąd ja się tu raczej wzięłam, w tym jego nieposprzątanym mieszkaniu, w tych poplamionych resztkach pościeli, i czy nie mógłby ten cały, jak mu tam, czy nie mógłby chociaż trochę ściszyć? I próbuję sobie przypomnieć, jak w ogóle mogło do tego dojść, że ja z takim, że brak mi słów, a przecież tyle razy sobie obiecywałam, że nigdy więcej, więc dlaczego, i co ja teraz zrobię, jak ja się światu na oczy pokażę, myjąc zęby przed lustrem w łazience, jadąc do domu, przed ludźmi w autobusie, ja, słodka kretynka, z rozmazanym makijażem, wymięta cała i niewymyta, jak ja się z tego sama przed sobą wytłumaczę, się zastanawiam, gorączkowo, próbując zebrać myśli, zanim na dobre otworzę oczy, zanim pójdę do łazienki, zanim rzeczywiście spojrzę w lustro.
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha albo czegoś takiego, myślę o tym, że mógłbym wziąć kartkę i długopis i zanotować sobie taki tekst, że koleś się budzi wcześnie rano, zjebany jak pies, w ryju Sahara, zwleka się z wyra i szuka czegoś do picia, znajduje resztkę gorzały we flaszce pod stołem i wypija, i trochę mu się poprawia, więc włącza telewizor, jakiś rap w emtiwi, czemu nie, i siedzi chwilę, i się gapi, i słucha, a potem włazi z powrotem do wyra i myśli, co dalej, i wyciąga długopis i papier, i że poczekaj, nie teraz, mówi do leżącej obok niego laski, bo mu się wydaje, że się obudziła, ale nie ma czasu sprawdzić, bo zaczyna coś sobie notować, na temat fugi Bacha czy kogoś takiego, o tym, że nie ma pojęcia, dlaczego akurat fuga jakaś do łba mu przyszła i skąd niby?
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, myślę o tym, że znam takiego jednego, co prowadzi dziennik i notuje w nim sobie codziennie takie bzdury, że na przykład budzi się wcześnie rano i słucha fugi Bacha, i myśli przy tym o czymś tam, na przykład o Raymondzie Queneau i o jego literaturze, a w rzeczywistości budzi się na kacu i o niczym nie myśli, bo chce mu się pić, więc pierwsze, co robi, to szuka wódy pod stołem i włącza telewizor, jakiś rap w emtiwi, i w ogóle nie wie, co to znaczy właściwie, ta cała fuga dokładnie, a o Queneau słyszał tylko coś niewyraźnie od kolegi przy barze w Spatifie, w nocy, niewyraźnie, bo leciała głośno muzyka, nie żaden Bach oczywiście ani nic takiego, i że to dosyć śmieszne, myśli, że tak wypisuje, te wszystkie bzdury, że jaki to on uduchowiony, że jakie mądre myśli przewijają mu się przez głowę, a w rzeczywistości to nic, tylko wódę chleje i Murzynów sobie z telewizji albo radia puszcza, takich jak on sam, i dziwki do chaty sprowadza nad ranem.
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, myślę o tym, że mógłbym sobie teraz o czymś pomyśleć, o czymkolwiek, co przyszłoby mi do głowy, na przykład przypomnieć sobie jakiś fragment snu z dzisiejszej nocy albo jakieś zdarzenie, albo chociaż jakieś pojedyncze zdanie, które wydaje mi się interesujące lub nie, ale nie wiadomo dlaczego ciśnie się - na co, właściwie? Na język? W porządku, jeśli tylko założymy, że człowiek myśli językiem, tak przynajmniej przyjmuje wielu współczesnych badaczy, ale ja, ten niedowiarek zatwardziały, oczywiście wszystko sam muszę sprawdzić, unieść rękę, palec do ust wsadzić, języka dotknąć, że się nie rusza, stwierdzić, mimo że właśnie myślę, więc jak to w końcu jest?
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, myślę o tym, że mógłbym sobie teraz o czymś pomyśleć, o czymkolwiek, co przyszłoby mi do głowy, na przykład przypomnieć sobie jakiś fragment snu z dzisiejszej nocy albo jakieś zdarzenie, albo chociaż jakieś pojedyncze zdanie, które wydaje mi się interesujące lub nie, ale nie wiadomo dlaczego ciśnie się na pióro, na długopis konkretnie, i na kartkę, które to przedmioty trzymam już w ręku, jednym i drugim, w jednym kartka, w drugim długopis, gotów od razu zapisać to, co przyjdzie mi do głowy, ba, już zapisujący, i czy mógłbym tak wiele razy, tyle, by w sumie dało 99 albo 999, bo przecież miło by było nie tylko dorównać, ale i pobić, i nawet na tym nie poprzestać, tylko brnąć dalej i dalej, mozolnie, triumfalnie, głupio?
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, myślę o tym, skąd właściwie wiem, że to jest fuga Bacha, a ściślej, że to fuga właśnie, bo że Bacha to jestem w stanie samodzielnie, i przypominam sobie, że pani powiedziała (- Ja? - zapytała zdziwiona, kierując ku sobie jeden z tych jej wymalowanych paznokci, w geście mającym wyrażać coś mieszczącego się we wnętrzu semantycznego trójkąta bermudzkiego zakreślającego tajemniczy, wieloznaczny obszar pomiędzy niedowierzaniem, oburzeniem a zwykłym robieniem sobie jaj. – Ja? – powtórzyła wolno, jakby nie była pewna, czy właściwie usłyszała, przeciągając to krótkie skądinąd słowo w nieskończoność, zastanawiając się przy tym gorączkowo, jak powinna się w tej sytuacji zachować, by wyjść z niej jakoś z twarzą, jak to się mówi, jak zareagować, to znaczy czym, zagadkowym, wieloznacznym śmiechem czy może bardziej konkretnym oburzeniem, jaki owemu "ja?" nadać ostateczny wydźwięk. - Ja? - zapytała głupio, jakby ktoś jeszcze oprócz niej mógł wchodzić w rachubę, idiotka, pomyślałem, słodka, wymalowana kretynka , i czy dałaby radę tak jeszcze 96 razy, za każdym razem inaczej, albo 996 razy, na pewno by dała, dlaczego nie, albo w ogóle, w nieskończoność tak ciągnąć, też by pewnie dała, przez całe życie, póki śmierć nie położy w naturalny sposób kresu, i żeby inni potem podjęli, dalej pociągnęli, czymże jest w końcu, myślałem, literatura, jeśli nie czymś takim właśnie?), to znaczy spikerka, i że co to właściwie jest ta fuga, myślę od razu, z rozpędu niejako, co to dokładnie znaczy, bo tego już pani (- Ja? - zapytała znowu i na tym definitywnie poprzestała, bo nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć) nie powiedziała, i sięgam po słownik, myśląc przy tym, po jaki i że języka polskiego, wpadam i chwytam, i otwieram, i czytam głośno, tak żeby i ona słyszała, że fuga to coś tam, i sięgam po inny, frazeologiczny, i czytam, że takie coś, co można komuś pokazać, z makiem, niedokładnie, i sięgam po inny, techniczny, i że w murarstwie przydatna, i myślę o tym, ze mógłbym w ten sposób znaleźć jeszcze 96 innych, choć niewykluczone, że bardzo podobnych opisów znaczenia słowa fuga, i je po kolei tutaj przytoczyć, albo 996 czy nawet 9996, we wszystkich językach świata, i że w ogóle mógłbym to wszystko jeszcze trochę pociągnąć, rozwinąć, ale nie chce mi się, no bo po co?
+++
Wcześnie rano, słuchając fugi Bacha, nie myślę o niczym. To znaczy staram się o niczym nie myśleć i myślę o tym, że nie jest to łatwe, i jednocześnie o tym, że mógłbym jednak sobie teraz o czymś pomyśleć, o czymkolwiek, co przyszłoby mi do głowy, na przykład o...
+++
Po południu natomiast, w drodze na Starówkę, przechodzę przez dworzec kolejowy, Gdańsk Główny, i spotykam tam przypadkiem kolegę, którego dawno nie widziałem. Kolega jest praktykujący i dużo medytuje, i ma dokładnie ogoloną głowę, bo tak ponoć trzeba. Opowiada mi o swojej przygodzie, która przydarzyła mu się tego dnia właśnie, podczas porannej medytacji, coś o energii i o pępku, i o poprzednich wcieleniach, mniejsza o szczegóły, ja mu na to opowiadam o tym, jak słuchałem tej fugi Bacha, i o "Ćwiczeniach stylistycznych" Queneau, bo przyszło mi do głowy, że pewnie go to nie zainteresuje, ale on wręcz przeciwnie, sam się prosi o dalsze szczegóły.
- To zupełnie tak jak w życiu - stwierdza nagle, a ja pytam, co mianowicie ma na myśli, a on dalej, że przecież w naszym życiu też tak jest, że wszystko się powtarza, wciąż to samo, wciąż od nowa, na wiele różnych sposobów, rozpisane na 99 albo i więcej wcieleń.
- Wcieleń? - pytam sceptycznie, bo w takim jestem akurat nastroju. - Naprawdę w to wierzysz?
W tym samym czasie gdzieś w tłumie przewalających się przez dworzec ludzi kątem oka dostrzegam postać przyobleczoną w czerń. W czerni całą.
- Tu nie ma w co wierzyć, to są rzeczy pewne - odpowiada. - I w dodatku ostateczne.
W czerni i z rowerem. I w kapeluszu, też czarnym, wysokim cylindrze.
- No dobrze, a jeśli nawet - zastanawiam się głośno - to po co właściwie, po co tak ciągle to samo powtarzać, jaki w tym niby sens?
I zwój czarnego drutu, zawadiacko przewieszony przez ramię. Podobnie twarz, czarna, umorusana.
- Taki sam, jak w tym opowiadaniu, tego twojego pisarza - mówi.
Kto? Kominiarz?
- Albo w fudze - dodaje - Bacha.
I podąża za moim wzrokiem. Dostrzega kominiarza i odruchowo łapie za guzik, na szczęście. A że sam nie ma, więc łapie za mój, przy płaszczu.
- To znaczy jaki? - dziwię się.
- To znaczy jaki - powtarza mój ogolony kolega, ściskając mój guzik. - Na to pytanie nie da się tak po prostu odpowiedzieć, tym pytaniem trzeba żyć. I się powtarzać. A w wolnych chwilach słuchać uważnie, na przykład fugi Bacha.
Ładnie powiedziane, myślę, i przenoszę spojrzenie z jego ręki na moim guziku na jego z kolei guzik, którego nie ma, i pokazuję mu palcem, i żeby sobie przyszył, już chcę powiedzieć, gdy nagle orientuję się, że to nie miałoby sensu, no bo po co mu guzik na swetrze? Odwracam więc wzrok od brakującego guzika i kieruję na powrót ku kominiarzowi, ale po drodze dostrzegam dziwnie ubranego, w przykrótkich, jakby przez koła tramwaju uciętych spodniach, typka, w drucianych okularkach, z przydługą, jakby naciągniętą wzwyż szyją, który przystanął pod ścianą dworca i gapi się na nas, i odczuwam nieokreślony niepokój, bo wydaje mi się, że gdzieś go już kiedyś widziałem, tak, godzinę lub dwie temu, poznaję po charakterystycznym wyglądzie, a zwłaszcza po tym dziwnym, arabskim jakby nakryciu głowy, toczku czy czymś takim, czerwonym, z czarnym frędzelkiem, w autobusie chyba, którym tu jechałem, ja albo Queneau, i też się wtedy gapił, na mnie albo na niego, czyżby nas śledził?
[...]
Sen Jakuba (II)
Budzę się na drabinie.
Drabina jest jakby od ziemi do nieba.
Trzymam się szczebli i rozglądam dokoła, zdziwiony.
Widok mam niezły, to prawda, myślę, ale wyżej może być jeszcze ciekawszy.
Więc wspinam się trochę.
Rzeczywiście, prawie każdy krok w górę otwiera nowe perspektywy.
Dziwny jest świat, myślę, taki bogaty.
Wielostopniowy.
I pnę się wyżej.
Coraz wyżej.
Lecz czy nie jestem za wysoko?
Wzrokiem szukam ziemi pod nogami.
Nie widać.
Kręci mi się w głowie.
Trzeba wracać, myślę.
Wzrokiem badam sytuację pod sobą.
I oto co widzę.
Jakiś diabełek wspina się pod górę, w ślad za mną, i co robi?
Obcina wszystkie szczebelki, jeden po drugim, po drugim trzeci i tak dalej, bez końca, i zrzuca w dół, w otchłań niezbadaną.
Drabina, po której obaj się pniemy, wisi teraz w powietrzu.
I ma jeden tylko kierunek, w górę.
Diabełek jest już koło mnie.
I się uśmiecha.
No dalej, mówi, bo ucinam.
I merda ogonkiem.
Lepiej utnij sobie, mówię przytomnie, drzemkę.
I ucina.
A kiedy się budzi, ja jestem już wyżej.
Coraz wyżej.
A jeśli z góry też taki idzie?
Myślę.
Diabełek?
[...]