[Pokaz prozy. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006, ss. 400.]
Ta książka budzi wielkie nadzieje i zaraz potem rozczarowanie. Kiedy dowiedziałem się, że jest przygotowywana, pomyślałem: no, nareszcie, poważne wydawnictwo chce w poważny sposób zajrzeć do traktowanej dotąd mało poważnie "czarnej dziury", jaką według pamiętnej dyskusji sprzed lat z
"Tygodnika Powszechnego" jest literatura PRL. I może nawet będzie jej oddana sprawiedliwość - naiwnie dodawałem w myślach.
Później nastąpiło oczekiwanie, a jeszcze później pojawił się opasły tom, który jest lekturą miłą, przyjemną, wartościową... - komplementy można mnożyć prawie w nieskończoność - ale kompletnie rozczarowującą i nie spełniającą w najmniejszym stopniu rozbudzonych oczekiwań. Z "czarnej dziury", którą rzekomo jest powojenna literatura PRL, wyłowiono tylko trzy opowiadania (reszta ma późniejszą datę urodzenia) i tym samym zasugerowano, że teza o jej istnieniu jest prawdziwa. Anonimowy antologista (antologiści - anonimowy zbiorowy wysiłek?) albo nie ma pojęcia, co się w tamtych latach pisało i wydawało, i nie chce mu się wiedzieć, albo zgodnie z dzisiejszą poprawnością polityczną przekonany jest, że nie warto się tym zajmować, bo z tego zajmowania się nie wyniknie żaden pożytek lustracyjny.
Może pokpiwam sobie zbyt obcesowo i niesprawiedliwie, może w trakcie lektury miało być po prostu miło, ale czuję się zmuszony do tego wstępem, który poprzedza wybór opowiadań dwunastu autorów. Czytam tam bowiem, że książka jest próbą ułożenia
"pewnej konstelacji", a dalej:
"skończył się wiek XX, skończyła się PRL, dryfujemy ku innym lądom. Kto na przełomie epok dawał istotne świadectwo? Kto był łącznikiem między dawnymi a nowymi czasy? Kto się wybił, zabłysnął, dotknął istoty rzeczy - choć raz?".
Rozumiem, że odpowiedzią na te pytania mają być zaprezentowane opowiadania. I rodzi się natychmiast pytanie: czy są?
Wiem dobrze, że jeszcze nie powstała na świecie antologia, wobec której nie formułowano by zarzutów, że pominęła tego czy owego pisarza i przez to jest kaleka, więc stawianie ich również wobec tej jest rozwiązaniem zbyt łatwym. Ale jak można się przed nim powstrzymać? Skoro bowiem miała ona prezentować utwory
"dające istotne świadectwo" przełomowi epok, to przecież powinno się w niej znaleźć i coś z twórczości
Janusza Andermana, i
Dariusza Bitnera, i
Manueli Gretkowskiej, i Józefa Łozińskiego, i Tadeusza Siejaka, i pewnie jeszcze kilku innych pisarzy średniego pokolenia, nie wspominając o tłumie literackiej młodzieży. Ale się nie znalazło.
Oczywiście, zgodnie z zapowiedzią, są tu autorzy, którzy się wybili, ale czytając prozę wielu z nich, można odnieść wrażenie, że skończył się dopiero co nie wiek XX, lecz XIX i że autorowi wstępu coś się pomieszało. Ci natomiast "wybici", też nie zawsze wybili się w prozie.
Przecież
Stanisław Barańczak jest wybitnym poetą i tłumaczem, ale czy to się przekłada na jakąkolwiek jego wybitność w prozie? Opowiadanie, które znalazło się w Pokazie prozy, jest przeciętnej urody i nie porywa ani fabułą, ani ujawnioną wiedzą o świecie.
Bronisław Maj wybił się jako poeta i uczony polonista, sławę wieczną zdobył jako założyciel i redaktor mówionego kwartalnika "NaGłos", ale nie jako prozaik. Jego obecność w tym tomie jest największą zagadką - tekst, który zamieszczono, nawet nie udaje prozy; jest pełnym pasji i jednocześnie nostalgii wspomnieniem koncertu zespołu The Animals, który autor widział w 1965 roku. Osobiście ten tekst przeżyłem bardzo mocno, bo mam prawie takie same wspomnienia z koncertu, tyle że katowickiego, a nie łódzkiego, z pamiętnego listopada 1965 roku, kiedy prawdziwy rock pojawił się po naszej stronie żelaznej kurtyny. W historii polskiej pop kultury na pewno kilkudniowe tournée Animals po Polsce było ważniejszym wydarzeniem niż incydentalny pobyt Rolling Stones w Warszawie, który w miarę upływu lat obrasta legendą i wkrótce okaże się pewnie, że Sala Kongresowa jest wielkości Stadionu Dziesięciolecia - tylu dzisiejszych pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatków w niej się zmieściło (jeśli wierzyć ich wspomnieniom).
Barwny opis Maja nie jest jednak prozą i nawet jej nie udaje. Jedyne wytłumaczenie obecności tego tekstu w tomie prozy jest takie, że autorzy antologii postanowili - jak deklarują - "ułożyć pewną konstelację" i w tej konstelacji powinien się według nich znaleźć Bronisław Maj, bo skoro ma to być "pewna konstelacja", to nigdy się nie dowiemy, jaka tak naprawdę miała być i jaki był plan jej układania. To samo z Januszem Weissem. Współtworzony przez niego kabaret Salon Niezależnych był jednym z najważniejszych polskich zjawisk kontrkulturowych, sam Weiss wybił się jako postać medialna, ale nie wybił się jako prozaik, i potwierdza to tekst z tej książki. To po prostu konwencjonalna humoreska, dowcipna, inteligentna, ale nie pretendująca do jakiejkolwiek artystycznej wybitności.
Wspomniałem trzy najbardziej niezwykłe przypadki obecności autorów w tej antologii. Nie wchodzę, proszę zwrócić uwagę, w jakiekolwiek subtelności dotyczące wartości prozy, wyłowiłem tylko najbardziej drastyczne przypadki autorów, którzy już na pierwszy rzut oka są tu jakby nie na swoim miejscu.
"Wyłowiłem", "wspomniałem" i nadal nie rozumiem zasady, według której książka jest skomponowana. Nie wyjaśnia tego cytowany już wstęp, przeciwnie - zaciemnia sprawę. Bo skoro rzeczywiście chodziło tu o pokazanie prozy powstającej na przełomie epok i dającej świadectwo temu przełomowemu okresowi, to przecież w większości nie ci autorzy, nie te tematy... Przy takim ich doborze w książce dominuje tonacja nostalgiczna, wspomina się dawno minione czasy i sytuacje.
Autorzy wysyłają czytelnika gdzieś w piękną podróż do Prus, analizują (w dwóch "lustrzanych" opowiadaniach dwojga autorów) subtelności związku Tomasza Manna z tajemniczą kobietą albo pozostając w mannowskich klimatach, szczepią Lolitę Nabokova na jego Śmierci w Wenecji (zresztą z sukcesem), szukają przedwojennej szabli dziadka zamurowanej gdzieś w starym domu, odbywają nostalgiczne podróże w głąb rodzinnej historii i topią się w tęsknocie za Wilnem czy przedwojennym Gdańskiem. Późniejszego okresu dotyczą obrazki z PRL, czyli jakieś migawkowe wspomnienia z dzieciństwa o podróży na wakacje czy szykowaniu podarków dla dzieci z bratniej Kuby, o kłopotach z kupnem stołu, o konformizmie młodego uczonego występującego w roli prelegenta itp.
Już z takich napomknień wynika, że w większości przypadków jest to proza wielkiego uniku, proza estetyzująca bez celu lub co najwyżej w celu tylko sprawienia przyjemności autorowi i nielicznym czytelnikom. Pokazuje ona przede wszystkim to, że mamy wielu sprawnych, utalentowanych autorów, którzy lubią się popisywać swoimi umiejętnościami, ale nie chcą wykorzystywać ich do rzeczywistego opisu świata, w którym żyją. Lubią sobie powspominać, lubią pobawić się odtwarzaniem dawno minionej rzeczywistości, jej kolorów, zapachów, ulotnego klimatu.
Taka proza oczywiście może istnieć, bo jest potrzebna, ale jest niczym więcej jak tylko dekoracją, błyskotką, biżuterią, która powinna zdobić szyję prawdziwej prozy. A prawdziwa proza to jest - po pierwsze - taka, która na swoją miarę próbuje opisać, a nawet poddać "badaniu" artystycznymi środkami świat, w którym funkcjonuje. I - po drugie - taka, która szuka nowych środków opowiadania, nowego języka, ma w sobie ukryty jakiś artystyczny niepokój. Żadne z opowiadań zamieszczonych w tomie Pokaz prozy nie spełnia - w moim najgłębszym odczuciu - tych warunków. To proza opisywania szczegółów i szczególików, smakowania wspomnień, wąchania naftaliny. Ma swój urok, jest niekiedy kunsztowna jak precyzyjna robota jubilerska, budzi nawet podziw, ale nie opisuje naszego świata, nawet nie zbliża się do tego, co sugeruje anonimowy autor wstępu.
Na postawione przez niego pytanie - już tu zresztą cytowane:
"Kto na przełomie epok dawał istotne świadectwo?" - należałoby po lekturze i dojrzałym namyśle odpowiedzieć: nikt! A w każdym razie nikt z tych, którzy pojawili się na kartach Pokazu prozy.
"Kto [...] dotknął istoty rzeczy - choć raz?" - to inne pytanie. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, co ma być tą istotą rzeczy, ale też pewnie nikt jej nie dotknął. Jeśli założymy, że jest nią generalna przemiana ustroju, świadomości, samoświadomości, narodziny nowych obyczajów, poczucia odpowiedzialności za swój i najbliższych los itd., itd. W książce mamy tylko ułożoną "pewną konstelację" i jest to konstelacja prozy akademickiej, poprawnej i bezkonfliktowej. Takiej, z której nic nie wynika, bo nie może nic wynikać z prozy, która nie stawia pytań, nie dotyka ważnych, istotnych problemów, a jedynie jest elegancka i ładna. Tylko że polska proza nigdy taka nie była, a w każdym razie nie była wyłącznie taka.
Oczywiście, można sobie wyobrazić alternatywną antologię, która podejmuje prawdziwą próbę znalezienia odpowiedzi na cytowane pytania, ale wtedy musiałaby ona składać się z zupełnie innych utworów, zupełnie innych autorów, nie tak hołubionych, młodszych, bardziej gniewnych. Ale to już zupełnie inna historia i też tak do końca nie wiadomo, czy z satysfakcjonującym zakończeniem.
Leszek Bugajski © by "Twórczość" 2006 | |