[Tymon Terlecki, Zaproszenie do podróży. Szkice o miastach i kulturach. Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006, ss. 368.]
Podtytuł jest mylący. Sformułowanie "szkice o miastach i kulturach" sugeruje jakąś przynależność do eseistyki kulturoznawczej czy podróżniczej. Kto lubi jedno czy drugie, nie zawiedzie się. Tak samo amator teatru, literatury, problematyki politycznej i społecznej, turysta, zbieracz ciekawostek, historyk... Zbiór wydanych właśnie tekstów Tymona Terleckiego nie jest przeznaczony dla jednego, określonego typu czytelnika. Także rozmaitość użytych przez Autora gatunków uniemożliwia jakąkolwiek pospieszną klasyfikację. W posłowiu zatytułowanym "Zaproszenie do podróży znad Pełtwi do Ghany" Nina Taylor-Terlecka wymienia: "dziennik intymny, cykl prasowy, wspomnienia proustowskie, artykuły okolicznościowe, eseje polemiczne, rozprawy użytkowe i tym podobne". W wyrażeniu "i tym podobne" mieści się tak wiele i tak rozmaicie, że właściwie należałoby napisać: "i tym niepodobne". To przecież "Zaproszenie do podróży", a w słowie "podróż" zawiera się wiele znaczeń.
Na początek - choć nie przede wszystkim - dosłowne. Terlecki podróżował dużo. Najpierw w Polsce - od miasta do miasta: Przemyśl, Lwów, Zakopane, Warszawa, potem na emigracji (która jest, sama w sobie, podróżą, choć może w głębszym, filozoficznym sensie): Francja, Hiszpania, Anglia, Stany Zjednoczone, Ghana... I nie tylko podróżował, ale i mieszkał - po kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Odwiedzał, wracał, opisywał, analizował. Kiedy w 1933 roku udał się na swoją pierwszą wyprawę turystyczną do Hiszpanii, od razu wszedł w rolę rasowego wojażera. Zwiedzał, studiował, notował, relacjonował, przemyśliwał szczegóły, konstruując coś w rodzaju swoistej podróży sentymentalnej, bo nie ograniczonej jedynie do obserwacji i zdobywania czy weryfikowania wiedzy, ale także wzbogaconej zapisem uczuć i wrażeń. Powaga przeplata się tu z poczuciem humoru, język - gęsty i precyzyjny, a zarazem pełen finezji i... poezji - służy zarówno duchowej refleksji, jak i pogodnym żartom. Oto próbka pierwsza:
"Czuję głębokie, przejmujące osamotnienie: zdaję się zawieszony między dwoma obcościami. Zresztą - myślę ciągle w tym samym cieniu, padającym od Paryża - p o d r ó ż j e s t p r o c e s e m w y o s a b n i a n i a z e ś w i a t a i z s i e b i e" (podkreślenie moje - AC).
A oto druga:
"Po pociągu miota się impetyczny, czarny, szczątkowo uzębiony konduktor z kołnierzem całym w srebrnych galonach. Krzyczy głośno, przymykając oczy, traktuje nas jak dzieci" (oba fragmenty pochodzą z tekstu "W poprzek Hiszpanii").
I od razu - w jednej z licznych prób zdefiniowania zjawiska podróży - widać cechę charakterystyczną pisarstwa Terleckiego: skłonność do syntezy, uniwersalizacji, podsumowań, które niczego nie zamykają, a raczej właśnie otwierają ciąg skojarzeń, zgłębień, aktów rozszerzania i rozświetlania horyzontów. Tak już będzie zawsze. Opowieść o każdym kraju tropi i wyodrębnia jego specyfikę, obyczaje, kulturę, krajobrazy i zabytki, skupia się na ich "jedyności" i niepowtarzalności, a równocześnie natychmiast ulatuje gdzieś w sferę rozmyślań, które uruchamiają całe światy.
"Pamiętam, że pośrodku piękności, zbytku i wyrafinowania, na jakimś rogu, przed jakąś wystawą, na skrzyżowaniu dwu żywych strumieni napadała mnie rozpaczliwa świadomość, rozdzierająca przez pół i targająca na strzępy, iż jest to zrobione z czyjegoś cierpienia, wyrzeczenia i braku. Pamiętam, że jak ptaki drapieżne, jak tratujące konie zlatywały na mnie, raniły mnie przerażenia, że ten świat urzekający i odpychający, straszny i wspaniały jest skazany na zatracenie, zniknie z powierzchni ziemi jak Niniwa. I wtedy, do tej całej absurdalnej złożoności uczuć doskakiwał żal niedający się opowiedzieć słowami. Niejeden raz byłem bliski samobójstwa" ("Paryż odnaleziony").
Jakby jakaś nieprawdopodobna wrażliwość na świat, wrażliwość, która stwarza jakość paradoksalną - "oksymoroniczną" z m y s ł o w o ś ć d u s z y (d u c h a?) była warunkiem prawdziwej podróży, a zarazem kompletnie ją uniemożliwiała. Czy to dlatego w sporządzonej w Hiszpanii żartobliwej typologii turystów Terlecki zaliczył siebie do "somnambulików"?
"[...] utrapienie wszystkich przewodników, zawsze spóźniony, nigdy nie syty tego, co ogląda. Powinien być asekurowany na wysoką stawkę przeciw śmierci z zachwytu i zapatrzenia" ("Barcelona"). Zachwytu i zapatrzenia, dodajmy, które jest równocześnie bólem i paraliżem. Jak widać, autor Zaproszenia do podróży nie boi się patosu. W żadnej postaci. W wojennych reportażach i esejach z Anglii czy Francji służy on konkretnej sprawie: wydobyciu wzniosłej prawdy o najwyższych ideałach i wartościach, ale w całej książce ma rolę większą i bardzo wiele znaczącą (czy wielo-znaczną, by użyć norwidowskiego zapisu). Dlatego żałuję, że rozmiary niniejszego omówienia nie wytrzymają próby przedstawienia wszystkich (niezwykłych!) atrakcji tekstów poświęconych podróżowaniu w sensie dosłownym, a więc wyjątkowości i bogactwa Paryża i Londynu, Barcelony i Toledo, Lwowa, Berkeley oraz wiosek afrykańskiej Ghany, a także mieszkańców tych miast i krajów. Istotą opisów, przemyśleń, sprawozdań i wspomnień zawartych w zbiorze Zaproszenie do podróży wydaje się jednak podróż w sensie duchowym, nawet nie metaforycznym, podróż jako DROGA.
"Ta droga przez cztery lata wyglądała tak samo. Przez tysiąc z górą dni nie odchyliła się od jednej linii. O siódmej, na godzinę przed zaczęciem nauki, wychodziłem z domu i wstępowałem do kościoła świętej Elżbiety. Tam było biało od nadmiaru przezroczystego szkła i wapiennego tynku, było zimno od bieli. Klęcząc pod sklepieniem kryształowej doskonałości, w bocznej nawie, tuż przy drzwiach, czułem się jak na sądzie i na skazaniu. Ale tu, w tym chłodzie i bieli, ociekała ze mnie czarna woda snu, tu wracała wiara w jawę.
I dalsza droga powtarzała się niezmiennie. Lewa strona ulicy Leona Sapiehy, gdy patrzę w nią z daleka, wydaje się wąwozem, jarem, przez który płynie wspięta egzaltacja, tunelem duszy przez świat. Można powiedzieć, że była to droga życia wewnętrznego" ("Z innego brzegu").
Zadziwiający splot metafory i dosłowności. Niewiarygodna płynność, z jaką jedna przechodzi w drugą. Patos i jednocześnie pełna świadomość - i celowość! - egzaltacji. Mozolne - ale skuteczne! - wspinanie się po stopniach obfitości i niedoskonałości języka, by to wszystko nazwać. Tak, wydaje się, że ta podróż, do której zaprasza Tymon Terlecki, jest podróżą duchową, podróżą w głąb siebie, a zarazem "wyosabnianiem" z siebie, treningiem dyscypliny i wyrzeczeń - i równoczesnym przekraczaniem wszelkich granic. Wędrowanie po świecie - zamierzone, przypadkowe czy będące wynikiem konieczności, dobrowolne czy wymuszone - nie przeczy drodze duchowej ani jej nie przeszkadza. Przeciwnie, wspomaga i uzupełnia, a może nawet umożliwia. Podróżny, pielgrzym potrzebuje dotknięcia świata, który zachwyca, obdarowuje i nie ogranicza, ale otwiera kolejne przejścia. Podróżny jest jak św. Tomasz,
"najbardziej ludzki z wierzących, który chciał posiadać, chciał dotykać tego, w co wierzył" ("Kuszenie w Paryżu"). Więc nie na darmo Francja, Hiszpania i Ghana, nie na darmo Ameryka i Anglia, "wyspa trudnego szczęścia". Smak drogi pielgrzym i wygnaniec poznał we Lwowie dzieciństwa, kiedy codziennie przemierzał te same ulice i powtarzał te same gesty. Nawet napisanie szkolnego wypracowania stawało się trudnością wymagającą najwyższego uniesienia, pełnym napięcia oczekiwaniem chwili, która wszystko wyjaśni i rozwiąże.
"Chłopcu somnambulicznemu od trzeźwości sumienia zaczęło się zdawać, że tylko doskonałość, tylko najwyższa czystość, tylko s z c z y t o w a linia życia daje prawo do wyrazu" ("Z innego brzegu").
A potem, gdziekolwiek był, szła za nim uporczywa konieczność drążenia i poszukiwania, docierania do samego jądra rzeczy i zjawisk. Kiedy pisał o jakimś kraju, o jakimś narodzie, studiował jego historię w bibliotekach i rejestrował najdrobniejsze szczegóły z życia - od smaku niepowtarzalnej potrawy do sposobu przymykania powiek w tańcu. Ale to nie wystarczało. Chciał dotrzeć do duszy, uchwycić wymiar, o którym być może nic nie wiedzieli sami opisywani. Kiedy pisał:
"Anglia jest udanym eksperymentem kultury eudajmonistycznej - kultury wychodzącej z założenia, iż szczęście jest możliwe, potrzebne, należne człowiekowi, i zdążającej do jego urzeczywistnienia w wymiarze doczesności i w materiale cielesności" ("Wyspa trudnego szczęścia")
lub:
"Nie znam narodu, w którym by współistniał w takim samym natężeniu i w takiej harmonii talent do szczęścia i talent do wielkości" ("Mimo wszystko jestem frankofilem"),
wydawało się, że notuje jedynie spostrzeżenia bystrego obserwatora obdarzonego w dodatku talentem do snucia filozoficznych uogólnień. Ale Terlecki nie poprzestawał na eleganckich i wzruszających sformułowaniach. Wielka Analiza potrzebna mu była do Wielkiej Syntezy:
"[...] bez jej [Anglii] udziału kultura europejska przestałaby być sobą, pewnie przestałaby istnieć. Jest ona jednako nie do pomyślenia bez francuskiej kultury intelektu, hiszpańskiej kultury temperamentu, polskiej kultury uczuć i emocji, angielskiej kultury instynktu życia i instynktu szczęścia" ("Wyspa...").
Wielka Synteza ma być ogólnoludzka i wskazać sens istnienia różnorodności w wielości i jedyności w wielości (podobieństwo do terminologii
Witkacego - czysto przypadkowe! - AC). Nie tylko pracowitość, wytrwałość i uparte dążenie do poznania drobiazgów rzeczywistości i istoty rzeczy wspomagały pisarza na tej wielokrotnie przemierzanej drodze od szczegółu do ogółu i z powrotem. Poszukiwanie prawdy i sprawiedliwości, jaką gotów był oddać każdemu, niezmordowanie odnajdując zalety wśród wad i dobre intencje wśród przejawów lenistwa i obojętności, wymagało także zwykłej dobroci i miłości. Tylko miłość mogła podyktować taką ocenę francuskiej kapitulacji z 1940 roku:
"[...] żałuję ledwie tkniętego ogniem Paryża bardziej niż czarnych rumowisk Warszawy. Bo nad nim, który był miastem światła, trwa ciemność. Bo nad nią, jedyną ze wszystkich miast Europy, świeci aureola" ("Mimo wszystko...").
I tylko miłość natchnęła osobliwą modlitwą:
"Boże przepływających obłoków i rosnących miast, nie daj mi się modlić na ruinach Paryża. Nie daj, nie daj mi się modlić na ruinach Paryża" ("Kuszenie...").
Intelektualna dyscyplina i głęboka wrażliwość duszy są przejawem i owocem DROGI. Tej zaczętej we Lwowie, tej, której pełne dziecinnej egzaltacji rytuały musiały być latami potwierdzane na wszystkich drogach i Drogach składających się na... życie całe - po prostu. Zaproszenie do podróży wydaje się w tym kontekście także świadectwem narzucenia sobie najwyższych wymagań i - co za tym idzie - zmagań. Długie i pracowite życie autora to potwierdziło. Naznaczone bolesnymi doświadczeniami, prawie śmiertelną chorobą w młodości, dwiema wojnami, stratą bliskich, rozpadem świata dzieciństwa, nieustannym poczuciem nienasycenia i wewnętrznym napięciem, które wciąż kazało dążyć na sam szczyt, zapewne nigdy nie doczekało się tego, co potocznie nazywamy poczuciem spełnienia, skoro starzejący się podróżny zanotował kolejne rozmyślanie o podróży:
"[...] żadna podróż nie zaspokaja, nie nasyca, nie ucisza. W porządku doczesnym, w wymiarze czysto ludzkim i wyłącznie ziemskim jest to bodaj nie do osiągnięcia lub trudno osiągalne. W tym zawiera się może metafizyczny, religijny sens podróżowania" ("Dziennik z Ghany").
Trudno się oprzeć wrażeniu, że refleksja ta jest dalekim odbiciem duchowego doświadczenia z lat gimnazjalnych. Krąg życia się zamyka, bo podróż zakłada dotarcie do celu.
Zaproszenie do podróży jest więc dla mnie książką metafizyczną. Podtytuł "Szkice o miastach i kulturach" zaledwie muska powierzchnię treści wpisanych w kilkadziesiąt lat przemyśleń i doświadczeń. Ale nie jest fałszywy. Sygnalizowane przez niego wątki czekają na wdzięcznego eseistę.
Agnieszka Czachowska © by "Twórczość" 2006 | |