[Irena Grudzińska-Gross Miłosz i Brodski - pole magnetyczne.
Wydawnictwo Znak, Kraków 2007, ss. 326.]
Przez kilkanaście lat fascynacji tym, co Brodski napisał, jak żył i jak jego teksty oddziaływały na odbiorców, z niecierpliwością czekałem na nowe książki, artykuły, wspomnienia o Josifie. Udało mi się go poznać i otrzeć się o ów "szarm ulotny", jakim emanował na ludzi, których akceptował. Byłem też świadkiem jego zimnej ironii i graniczącej z chamstwem uprzejmości. Widziałem, jak zmroził radzieckiego ambasadora w Warszawie odmową przyjęcia zaproszenia na pielmienie, jak zrobił którejś z nazbyt pewnych siebie dziennikarek krótkie kolokwium z tego, o czym chciała z nim rozmawiać i z uroczym uśmiechem posłał ją na drzewo. Byłem przy tym, jak ze łzami w oczach wyszedł na scenę w katowickiej Malarni po wieczorze jego poezji recytowanej przez polskich aktorów (m.in. świetny fragment Elegii dla Johna Donne'a w wykonaniu
Anny Polony). Powiedział wówczas tylko kilka słów i dzięki temu, że właściwie niemal nie władał już polszczyzną, uzyskał znakomity efekt metafizyczny: chciał być bardzo elegancki wobec tłumnie przybyłej na ten wieczór publiczności i wyrazić wdzięczność dla Polski i Polaków za przeżycia, jakich dostarczały mu kontakty z naszym krajem i narodem; chciał być równocześnie ironiczny i okazać nieco dystansu do własnego wzruszenia, chciał najwyraźniej - jak zwykle zdystansowany wobec własnej twórczości - powiedzieć "Dziękuję Wam za Waszą cierpliwość". Zawiodła go jednak polszczyzna i rzekł: "Dziękuję Wam za Wasze cierpienie". Anegdotka ta doskonale oddaje pewien aspekt tego, co w jego życiu i dziele było i pozostaje najważniejsze. Jak wiadomo, Brodski był obsesyjnie przywiązany do myśli o prymarnej roli języka w myśleniu o świecie i życiu. Dlatego też uwikłanie w relacje pomiędzy ruszczyzną i angielszczyzną i "romans" z językiem polskim stały się jednym z ważniejszych elementów etosu poety. Zdarzenie w Malarni pokazuje, jak język mówił za poetę, jak prowadził go ku metafizyce, jak czynił z niego sługę logosu.
Irena Grudzińska-Gross podejmuje ten wątek i szczegółowo analizuje relacje swojskości i obcości, obcego - angielskiego - akcentu w rosyjskich tekstach Brodskiego (studiującego i poznającego ten język z antologią starej angielskiej poezji metafizycznej już w czasie zesłania w Norienskiej) i wpływu rosyjskiego poczucia językowego na jego teksty anglojęzyczne i na przekłady. Ten rodzaj kosmopolityzmu Brodskiego, człowieka znikąd (albo zewsząd), stanowi jedną z cech szczególnych jego światopoglądu i pisania. Kosmopolityzmu, ale jednak ze wskazaniem na fascynacje, wśród których na poczesnym miejscu znajduje się zainteresowanie naszym krajem, które stanowiło jedno ze źródeł jego (szczególnie młodzieńczej) tożsamości. Polskie przyjaźnie znalazły się w kręgu jego najtrwalszych przywiązań. Jak wiadomo, był członkiem redakcji
"Zeszytów Literackich", jego drukowanym debiutem był fragment Wielkiej elegii... w przekładzie Andrzeja Drawicza, który go dla Polaków odkrył i z którym się przyjaźnił. Pozostawał w bliskich przyjacielskich kontaktach z Wiktorem Woroszylskim (to Drawiczowi i Woroszylskiemu zadedykował napisaną po angielsku Kolędę stanu wojennego).
No a później przyszedł czas na "epokę Miłosza", któremu przypadła w kręgu polskich zbliżeń Brodskiego rola szczególna. Mimo różnicy pokoleniowej (
Miłosz był niemal o trzydzieści lat starszy od Brodskiego), absolutnej odmienności charakterologicznej, światopoglądowej i estetycznej obaj poeci mieli ogromne poczucie wspólnoty. Miłosz napisał słynny powitalny list do Brodskiego, kiedy ten trafił na emigrację. Ten niewielki tekst był dla Rosjanina ogromnym wsparciem w bardzo trudnym momencie jego życia. Później, chociaż dzieliły ich poglądy na wiele kwestii (jedną z nich, problem Europy Środkowej, bardzo interesująco prezentuje Irena Grudzińska-Gross w swojej książce), widzieli jednak cele, które ich łączą. I stanowili wraz z Tomasem Venclovą i
Stanisławem Barańczakiem coś w rodzaju "słowiańskiej ligi noblowskiej". Przyjaźń Miłosza i Brodskiego (choć ten drugi, jak pisze Grudzińska-Gross, był nieporównanie bardziej wstrzemięźliwy w używaniu tego słowa) postrzegana była w kontekście zafałszowanej i skanonizowanej "przyjaźni"
Mickiewicza i Puszkina.
Brodski uważał Miłosza za największego poetę metafizycznego XX wieku i nieustannie podkreślał swój szacunek dla niego, mimo że sam przecież był twórcą absolutnie odmiennym. Uważał, że Polsce się niezwykle poszczęściło, gdyż w ciągu półwiecza mieliśmy równocześnie tak wielkich poetów, jak
Miłosz,
Szymborska i
Herbert. Wysokie literackie i światopoglądowe materie to ważna, ale nie najważniejsza kwestia dotycząca wzajemnych relacji bohaterów książki Grudzińskiej-Gross. Zasadnicza wydaje się prawda o ich wzajemnych stosunkach - o tym, jak się do siebie odnosili. Był to przecież ciepły, ironiczno-żartobliwy związek dwóch ludzi, którzy nie musieli sobie nawzajem nic udowadniać. Cieszyli się sobą i mieli poczucie bliskości.
Autorka Pola magnetycznego umie rozdzielić, ale i połączyć oba te aspekty ich więzi. Jest naprawdę świetnie poinformowana i znakomicie oczytana, zna osobiste losy obu swoich bohaterów, ale też jej wywód jest daleki od choćby cienia plotkarskiego tonu. Grudzińska-Gross świetnie zna i lubi obu poetów, przez wiele lat była z nimi w bliskim kontakcie, ale też jest prawdziwie zafascynowaną ich dziełem badaczką, umiejętnie osadzającą ich życie i dzieło w szerokim kontekście teoretycznym i biograficzno-historycznym. Dzięki temu jej studium nie zapada się w otchłanie akademizmu, ale też nie zmierza ku biograficznej opowieści. Za największą zaletę tej książki wypada uznać profesjonalizm, świetną znajomość materiału i umiejętność wykładu łączącego atrakcyjną prezentację z interpretacją. Nie znaczy to, oczywiście, że nie zdarzają się autorce drobne potknięcia, których skorygowanie książce by nie zaszkodziło. Grudzińska pisze:
"[...] uroczystość nadania Brodskiemu doktoratu honoris causa w Katowicach stała się okazją do nadzwyczaj wzruszającej rozmowy Drawicza z Brodskim, podczas której Brodski parę razy się popłakał. Rozmowę tę można zresztą obejrzeć na taśmie nagranego dla telewizji katowickiej programu 'Z Brodskim o zmierzchu' (pod redakcją Andrzeja Drawicza)". W tym passusie jest kilka nieścisłości. Po pierwsze, podczas prowadzonej po rosyjsku rozmowy Brodskiego z Drawiczem (nawiasem mówiąc, nakręconej w Sosnowcu na tzw. stawikach, choć sceneria tego programu jest iście mazurska) Brodski był w nastroju bardzo pogodnym i mimo kilku fragmentów bardzo serio jest to program raczej mało elegijny czy nostalgiczny. Po drugie, program ten nie był redagowany przez Andrzeja Drawicza tylko przez Tomasza Stecewicza. Po trzecie natomiast - Tomasz Stecewicz wraz z ekipą ogólnopolskiego drugiego programu telewizji polskiej towarzyszył Brodskiemu podczas całego jego pobytu w Polsce (czyli w Katowicach i Warszawie, a zaczęło się to od powitania na Okęciu - i materiał ten został potem wyemitowany w telewizyjnej dwójce), zaś telewizja katowicka nakręciła tylko kilka niewielkich programów zaaranżowanych, jeśli dobrze pamiętam, przez Jerzego Illga. Materiał nazwany 'Z Brodskim o zmierzchu', sfilmowany w drugim dniu pobytu Brodskiego w Katowicach, został wyemitowany bodaj dwa dni później, czyli kiedy Brodski był w Warszawie. Spotkaliśmy się wówczas z Drawiczem w przeddzień emisji, żeby nagrać polski dubbing tej rozmowy - Andrzej Drawicz czytał tłumaczenie swoich kwestii, ja miałem okazję być polskim głosem Brodskiego.
Sprostowania w książce Grudzińskiej wymaga jeszcze kilka innych drobiazgów. Myli się ona bowiem, pisząc, że oba dramaty Brodskiego powstały "pod koniec życia" - Marmur został napisany w roku 1982, natomiast Demokracja - w 1992. Autorka mylnie (może to zresztą przypadek, rodzaj literówki) poprzez formę gramatyczną sugeruje, że Bengt Jangfeldt jest kobietą. Wiadomo natomiast, znam przecież człowieka osobiście, że jest to szwedzki slawista i tłumacz niezwykle dla Brodskiego zasłużony. To on wydał m.in. w oficynie Hylea unikalne tomiki Wid s chołma i Primieczanija paporotnika. Ten pierwszy zresztą został opublikowany w dwudziestu pięciu numerowanych egzemplarzach z okazji urodzin Brodskiego (mam wycyganiony od Brodskiego numer 16.). Podpowiedziałbym też Irenie Grudzińskiej-Gros, by analizując poglądy Brodskiego na temat emigracji, sięgnęła do interesującej książki Beaty Pawletko Josif Brodski i Tomas Venclova wobec emigracji (Śląsk, Katowice 2005). Z pewnym dystansem potraktowałbym też mocno przesadzone sformułowanie o "niezwykłych zdolnościach językowych" Brodskiego. Wiadomo bowiem, że jego polszczyzna nawet w najlepszym okresie była raczej bierna i poeta niewiele zostawił świadectw czynnej znajomości naszego języka (tak naprawdę pozostało jedynie kilka żartów poetyckich, które Grudzińska przytacza w swojej książce). Wiadomo też, że jego angielski, szczególnie na początku emigracji, po roku 1972, był komunikacyjnie absolutnie nieskuteczny, mimo kilkuletniego już wówczas studiowania tego języka. Oczywiście, Brodski mówił po angielsku coraz lepiej i w końcu osiągnął w nim mistrzostwo, chociaż mówił zawsze z wyraźnym rosyjskim akcentem. Któryś z pisarzy rosyjskich osiadłych w Ameryce, raczej niezbyt życzliwy Brodskiemu, opowiadał mi, że pisane po angielsku eseje poety wymagały bardzo starannej i głębokiej adiustacji stylistycznej. Potem było już coraz lepiej.
Cały ten problem jest zresztą niezwykle ważny dla stosunku Brodskiego do jego utworów anglojęzycznych i w szczególności do przekładów i autoprzekładów poetyckich.
Pierwsze książki Brodskiego ukazały się po angielsku. Jeden z jego pierwszych tłumaczy, George Klein, zabiegał o to z uporem i jego działania zostały zwieńczone sukcesem (niezależnie od licznych przekłamań w tłumaczeniach trudno nie docenić jego zasług). Kiedy Brodski znalazł się już na emigracji, usiłował na różne sposoby wpływać na kształt anglojęzycznych tłumaczeń. A był człowiekiem upartym i konsekwentnie dążącym do swoich celów. Znaczy to tyle, że po kolei pokłócił się ze wszystkimi swoimi tłumaczami. Jeden z ostatnich spośród nich, Daniel Weissbort, niezwykle aktywny i zasłużony propagator poezji rosyjskiej (ale i polskiej, szczególnie
Różewicza) w krajach anglosaskich, redaktor naczelny "Modern Poetry in Translation", obraził się wręcz na Brodskiego, z którym przekładał jego wiersze na angielski na początku lat 80., a później w roku 2004 opublikował solidną książkę From Russian with love: Joseph Brodsky in English: pages from a journal, 1996-97. Brodski wymuszał na nim decyzje absolutnie niemożliwe do zaakceptowania przez profesjonalnego tłumacza. Weissbort podporządkowywał się regułom przekładu, Brodski zmierzał do stworzenia anglojęzycznych wersji swoich utworów. Rosyjski poeta poddawał się nowemu logosowi, tłumacz walczył o translatorską wierność, broniąc autora rosyjskich tekstów przed ingerencjami autora anglojęzycznego. Taki właśnie stosunek do języka różnił Brodskiego wyraźnie od zasadniczej monojęzyczności
Miłosza, który "był wierny językowi, który jest pamięcią", Brodski natomiast "szukał dla siebie języka, wierny pozostając temu, co nazywał Językiem". Nie przypadkiem więc autoprzekłady Brodskiego są tak naprawdę anglojęzycznymi wersjami jego utworów, które rządzą się już odmiennymi od wersji rosyjskich (bo już nie oryginałów) regułami postrzegania świata i poezjowania.
Problem języka i przekładów pojawia się u Grudzińskiej-Gross obok opisu stosunku poety do tradycji, kraju pochodzenia, drugiej ojczyzny, emigracji, kobiet, śmierci i przyjaźni. Pisząc o tym wszystkim, autorka zawsze jest przekonująca, myśląca i niezwykle dla bohaterów swojej książki ciepła - żałuję tylko, że autorstwo fragmentu jednego z polskich przekładów wiersza Brodskiego - "od złota twoich włosów / jasno się robi w mroku" - przypisała Wiktorowi Woroszylskiemu.
Piotr Fast
© by "Twórczość" 2007