Jesteśmy tylko szczątkami uczuć naszych ojców.
(Pascal Quignard, Albucjusz, tłum. Tadeusz Komendant)
| Związek ojca z synem jest związkiem fizycznej tożsamości w kształcie najpełniejszym z możliwych [...]. Mieć syna [...] znaczy być fizycznie sobą w kimś drugim, coś takiego w żaden inny sposób jest nie do osiągnięcia [...]. Ojciec Marnotrawny musi być w sytuacji gorszej niż sytuacja Syna Marnotrawnego. Powrót Syna Marnotrawnego jest możliwy, Ojciec Marnotrawny nie odzyska tego, co utracił. Ojciec może czekać na powrót Syna Marnotrawnego, dla syna Ojciec Marnotrawny przestaje być ojcem na zawsze. Tracąc syna, Ojciec Marnotrawny traci część samego siebie, popełnia więc rodzaj częściowego samobójstwa.(Henryk Bereza, "Proza z importu. Szkice literackie") |
1. Materia
W życiu krytyków literackich jest taka chwila, która przychodzi w ślad za uczuciem dumy z ogromu podbitych terytoriów, po melancholii i uldze wywołanej świadomością, że już wkrótce zrezygnują z prób ich poznawania i pojmowania; nadchodzi wówczas odczucie pustki, które ogarnia krytyka pewnego wieczoru wraz z zapachem kropel deszczu opadających z drzew, zmieszanym z wonią popiołu drzewa sandałowego stygnącego w domowych kadzidełkach; zawrót głowy, który wprawia w drżenie biblioteki i czerń znaków, wieszczących klęski kolejnych armii czytelników. Ta rozpaczliwa chwila, kiedy krytyk odkrywa, że królestwo - a wydawało mu się ono sumą wszelkich wspaniałości estetycznych, choć w istocie było bezkresnym i nieforemnym rumowiskiem, rozkład którego sięgnął zbyt głęboko, aby zaradzić mu mogło dalsze sczytywanie i komentowanie - to królestwo nadchodzi; nadchodzi zatem chwila, w której znika wszelka nadzieja na braterstwo krytyki i literatury, a ich oczywista porażka, porażka krytyki i literatury zarazem, czyni z czytającego i piszącego spadkobiercę tej dwuznacznej ruiny. Ta chwila w życiu Henryka Berezy jest tuż tuż. Gdy nadejdzie, krytyka się skończy, a literatura w sposób ostateczny się wyczerpie. Pozostanie jedynie pustynia, niczym nie ograniczone rumowisko.
Bereza ten stan od dawna przeczuwa i komentuje go lapidarnie:
Gdy samym pisaniem powieści zajmują się na świecie setki tysięcy ludzi, o powodzeniu w tym przedsięwzięciu muszą decydować demony najokrutniejsze z okrutnych ("Proza z importu").
W "Obrotach", w tekście poświęconym Gwiezdnemu księciu Andrzeja Łuczeńczyka, w siebie samego godząc, pisze:
Ograniczenie ciemności (zagadkowości), jeśli współtworzy ona artystyczny charakter utworu, może utwór zniekształcić, okaleczyć i nawet zniszczyć. Akurat tu, gdzie komentarz jest jakby najbardziej potrzebny, może się on okazać najszkodliwszy. Nazwałbym to paradoksem o niepotrzebności krytyki. Krytyka uporczywie i lekkomyślnie zakłada, że piękno, żeby mogło oddziaływać, musi być zrozumiałe, co jest oczywistą nieprawdą [...]. Mocy enigmatycznego piękna nie osłabiają nieskończone wysiłki egzegetów, którym się wydaje, że językiem rozumu da się zastąpić język wspólny wszystkich władz duchowych, czyli język symboliczny.
Krytyka zdaniem Berezy (jak u Harolda Blooma) jest zawarta między tautologicznością (powtarzaniem tego, co obecne w tekście) a redukcjonizmem (kasacją złożoności do arbitralnie wybranego parametru); skazana jest zatem na bluszczowatość (pastisz albo parodię). Kontaminacja przemocy, demoniczności i krytyki to przecież najbardziej widowiskowe zjawiska nowoczesnego świata literatury. Czyż zresztą Bereza, przewodnicząc kapitule przyznającej najbardziej prestiżową w naszym kraju Nagrodę Literacką Nike, nie uległ tej przemocy i tej demoniczności, nie stał się jej częścią lub nawet ofiarą? Nie o przemocy mam jednak zamiar pisać, nie o interpretacji jako przemocy, ani o demonach jako piewcach przemocy i interpretacji; pisać będę raczej o materii i antymaterii.
Często zadawałem sobie retoryczne, jak dziś już wiem, pytanie: z jakiego kruszywa ulepiony jest Henryk Bereza? Jakiego rodzaju materia przemawia przez jego ciało i ten otwór śmierci - usta? W jak przedziwny - prawdopodobnie lukrecjański - sposób jednoczy w sobie atomy? Cóż to za forma nadaje jego kaligraficznym cięciom tyle rozproszonego skupienia? Po wielokroć zadawałem sobie te pytania, albowiem wydają mi się w jego przypadku pryncypialne. Jest w Berezie zarówno lekkość puchu, jak i solidność starego dębowego stołu; powietrzność motyla, jak i ognisty podmuch smoka; płynność potoku, jak i stałość i niezmienność kamienia; wreszcie przypadkowość i wypadkowość ruchu, jak i precyzja i pewność pracy morskich fal; jest w Henryku Berezie pewnego rodzaju oniryczna nonszalancja linoskoczka, jak i skrupulatna refleksja dbającego o szczegół zegarmistrza. Jest w nim w istocie coś z oksymoronu (tego kamienistego traktu Prawdy), zamkniętego otworu, pępka. Stąd być może z takim trudem dla logiki i zdrowego rozsądku przychodzi przyjęcie prawdy, że "Pryncypia" i "Oniriada" wyszły spod tego samego, zjednoczonego jednością osobową, pióra. Nie wykluczam jednak, że przeceniam pryncypialność "Pryncypiów" i frywolność "Oniriady".
Chcę mówić o lekkości bytu Henryka Berezy. Jego aktywizm - głęboka wiara w cudowność zjawiska ruchu oraz w świętość uduchowionej materii, marginalnie przeradzająca się w antyplatonizm - zbliża go do wczesnej filozofii greckiej (tego pierwotnego bluźnierstwa intelektu). Jego Kosmos jest przestrzenią wirujących atomów unoszących się w ciągłym starciu, uniesieniu i zachwycie, w migotaniu znaczeń, które już nie tyle przedłużają nasze istnienie, ile wprost to istnienie umożliwiają. Jego wymodlony poganizm nakazuje mu wierzyć, że cała rzeczywistość pogrążona jest w ekstatycznym kulcie płodności, w gigantycznym karnawale mowy, że
"wszystko obraca się wokół ciała, Ziemia, Słońce, cała Droga Mleczna" ("Epistoły").
Chciałbym pisać i mówić jak ktoś spokrewniony z Berezą, boję się tego jednak, albowiem Bereza tak jak nikt zdemaskował wszystkie wątpliwe iluzje pokrewieństwa (które nazywa pobratymstwem):
Eksploatatorzy Kafki bardzo często podstawiają pod swoiste algebraiczne wzory Kafki przykłady arytmetyczne, zastępujące jego motywacje metafizyczne motywacjami społecznymi i historycznymi ("Proza z importu").
Do wyjątków należą ludzie pokroju
Brunona Schulza czy Samuela Becketta, którzy z tego pokrewieństwa potrafią wyprowadzić autonomiczną działalność estetyczną. Do wyjątków należą też Ojcowie Marnotrawni, którzy nie zagubili swych Synów. A O j c i e c M a r n o t r a w n y n i e o d z y s k a t e g o, c o u t r a c i ł. O j c i e c m o ż e t y l k o i c o n a j w y ż e j c z e k a ć n a p o w r ó t S y n a M a r n o t r a w n e g o.
Będę zatem pisał pod ryzykiem arytmetyki, która jedynie zastępuje bardziej abstrakcyjną algebrę, będę pisał pod ryzykiem zwykłego ilustratorstwa, pod ryzykiem zapadnięcia się w język żurnalistyki, w każdy język przeistaczający się niczym ciało króla Midasa w mowę nieprawdy; będę zatem pisał pod ryzykiem popadnięcia w najgorszy rodzaj uzurpatorstwa, uzurpatorstwa do pokrewieństwa, będę pisał pod ryzykiem stania się Synem Marnotrawnym. Będę pisał pod ryzykiem myślenia "tak samo", "tak samo" jak Henryk Bereza, a myślenie "tak samo" jest zawsze niebezpieczne, pod pewnymi bowiem względami bywa ono tożsame z niemyśleniem.
To, co jeszcze bardziej przybliża Berezę do Greków, a mnie pogrąża w lęku przed uzurpatorstwem, to brak w jego myśleniu pojęcia próżni. Bereza przechadza się między stolikami restauracji Czytelnika w poszukiwaniu swego stołu, jakby był pozbawiony idei nicości - idei w pewnym sensie bardzo nowoczesnej i w pewnym niedwuznacznym sensie najlżejszej. Czyżby on - Najlżejszy - nie był w stanie myśleć i pisać tego, co pozbawione jest wszelkiej masy?
Kosmos Berezy to miejsce, w którym
"konieczność staje się lekka". A lekkość, o której Bereza pisze, to lekkość szybowca, balonu, sterowca lub raczej latawca - stworzonego z balsy, gdzieś w dalekiej prowincji Chin. Prawa aerodynamiki jak i mechaniki ruchu wiatru, dzięki którym tak zwiewnie się porusza w powietrzu liter, są przecież twardą koniecznością Przyrody/Gramatyki, ale wirtuozeria, z jaką to czyni, przeobraża ciężar ciała w antymaterię onirycznej lekkości. Lekkości listu. List przecież to rodzaj latawca.
Być może ten właśnie fakt pozwala Berezie pisać:
"Cały jestem po nic, ale nie mój pępek, mój pępek jest dla mnie" ("Epistoły"). Pępek jest oczywiście paradoksem: zamkniętym otworem. Ktoś, kto - tak jak on - nie przyjął do wiadomości kopernikańskich rewelacji i pozostał geocentrystą, somocentrystą, pępkosmakoszem, pozostanie na wieczność zanurzony w lunatycznym blasku kultury magicznej - kultury myślącego ciała i cielesnych snów. Bereza pisze:
"Rewolucja kosmologiczna nie oznacza rewolucji w antropologii" ("Epistoły"). Kosmos Henryka Berezy musi być skończony i musi być najlżejszy choćby po to, aby chronić Punkt Centralny - Pępek - Sobę. Ktoś, kto tak jak Bereza umiłował ziemię, pozostanie zawsze dzieckiem szczęścia, nawet jeśli czas, w którym się szczęśliwi, jest czasem upadłym.
Lekkość Berezy jest tym bardziej porażająca, jeśli uświadomimy sobie, że nie kontynuuje on wcale historii Synów, pisze on w myśl historii Ojca. Ojcowie zaś rzadko kiedy pozostają zwiewni i lekcy. Niewątpliwie bowiem Bereza uczy nas Ojcostwa, czyli uczy nas położnictwa słowa, a jego Księgi to bogato ilustrowane traktaty na temat złych zdaniopoczęć, na temat fałszywych Ojców/Pismogłupów/Jołopów. W tym sensie są to teksty o poronieniach.
Powtarzam zatem: królestwem Berezy jest wolność, albowiem pisze on tak, jakby nie był zdeterminowany rzeczami, które normalnie determinują ludzi. Pisze nie tylko poza koniecznością zarobkowania (wiążącego się z domiarami kosztów uzysku) lub poza koniecznością akademickiego uzasadniania swych myśli (istnienia), ale pisze też poza wszelkim ego, katapultuje się niczym cyrkowiec z kolejnych wersji Siebie, w ten sposób broniąc Siebie przed Sobą. W istocie - fika, balansuje, baraszkuje, koziołkuje. Odkrycie tego faktu zupełnie nas - ludzi nauki - dezorientuje, bowiem słowo "wolność" dawno już odesłaliśmy do piwnicznych archiwów.
Bereza wielokrotnie wypomina Sobie swoją wiekowość, która stylizuje go nieco na Homera, Tejrezjasza, Edypa lub Borgesa. Jednak w moim odczuciu wiekowość Berezy wcale go nie postarza, ale wprost przeciwnie - odmładza. Bereza pisze tak, jakby stał u wrót czasoprzestrzeni, u jej źródeł, a nie gdzieś u jej kresu, tam, gdzie zapadają sny w wieczystą czeluść piekła. Stąd jego obsesją jest gęstość zjawiska snu. Stan zagęszczenia marzeń sennych poraża go tym bardziej, że, tak jak Freud, uznał on sen za lawę mówiącą. W pewnym sensie Bereza dokonał niemożliwego, odczytał dosłownie testament Nietzschego, który w owym pisał: pudentio orige! Bereza znalazł źródło! Znalazł raj! Stał się posiadaczem eliksiru młodości! Stąd to kwilące w nim dziecko. Stąd ta beztroska - zamiłowanie do fanaberii i fikania. Stąd też paradoks: jak można być jednocześnie dzieckiem (lekkością) i Ojcem (odpowiedzialnością)? Pytam zatem, czy Bereza tak jak Italo Calvino reanimuje mit Perseusza - lotnej postaci w skrzydlatych sandałach, unoszącej się na chmurach i na powiewach wiatru, by pokonać kamienną naturę Meduzy i uwolnić świat od nieznośnego ciężaru? Czy taka jest jego natura w tym grawitacyjnym świecie?
W tekście tym będę starał się odpowiedzieć na pytanie: co to znaczy być jak Henryk Bereza? Będę się też starał dowodzić, że być jak Henryk Bereza znaczy nade wszystko wielbić świat i romanse wymyślane z niedostatku rzeczywistości w piątej porze roku. Być jak Henryk Bereza znaczy nade wszystko śnić o tym, by kiedyś znalazła się fraza, której moglibyśmy zaufać. Pisana fraza, która zachowywałaby coś z owej piątej pory roku, która istniała, póki język nie pochłonął ciała jak martwa fala.
[...]Szymon Wróbel
© by "Twórczość" 2007