[Leszek Bugajski, SEKS, DRUK I ROCK AND ROLL. Wstęp: Wojciech Józef Burszta. Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A. (seria "Spectrum"), Warszawa 2006, ss. 176]
Wszystko wskazywało na to, że Leszek Bugajski książkę tę napisze. W zasadzie pisał ją od wielu lat; już nie chodzi o to, że w prasie ukazywały się artykuły, z których teraz książka ta "się wzięła", ale poprzednie tytuły Bugajskiego prowadziły do niej - jak drogi do Rzymu. Był to "od zawsze" krytyk wyjątkowo otwarty na nowinki literackie, co chyba nawet - w tym przypadku - lepiej nazwać "literaturą poszukującą" (awangardową?), poza tym otwarty na kulturę pozaliteracką w całej jej "wielobranżowości" i subodmianach młodzieżowych, jakie wybuchły wraz z epoką Beatlesów. Kolejne książki Leszka Bugajskiego konsekwentnie kroczyły drogą, która go najbardziej pociągała i umożliwiała dość jednolitą trajektorię krytycznoliterackiego ostrzału. Jeśli to zdanie jest zbyt "barokowe", to powiem prościej: Bugajski miał ogromną samoświadomość swoich zainteresowań i wiernie się ich trzymał. Taka postawa, wbrew pozorom, nie jest łatwa; wymaga wierności wobec wybranych obszarów eksploracji i ascetycznej selekcji ofert redakcyjnych. Niedawno napuściłem kolegów z TV Polonia, by zaprosili Bugajskiego do dyskusji na temat Bożej podszewki, każdy by poleciał, ale on powiedział, że serialu nie oglądał, książki nie czytał i że go ta akurat literatura nie interesuje.
Kiedy na dobre ruszyła (głównie w wydawnictwie "Iskry") rewolucja artystyczna młodych prozaików (akuszerowana przez Henryka Berezę), Bugajski natychmiast "przy niej był". Poza Berezą głównie on i Tadeusz Błażejewski skodyfikowali wartości tej nowej, niepokornej literatury. Bugajski już w roku 1982 wydał książkę Następni poświęconą "nowym rocznikom prozy", co dało mu patent znawcy przedmiotu. I słusznie - bo znawcą był! W tym samym czasie (1982) wyszły Zapiski z epoki Beatlesów zainspirowane globalnymi zjawiskami kontrkultury młodzieżowej, a zwłaszcza jej kontestacją, jaka wybuchła po 1968 roku i wyrażała się przecież także w języku artystycznym. To spektrum Bugajski poszerzył o zainteresowania rozbudzonym na dobre ruchem SF, który - trzeba to sobie uświadomić - był nie tylko nową bajką literacką, lecz swoistym manifestem epistemologicznym, korygującym także stosunek wobec rzeczywistości pragmatycznej. Na "poziomie niższym" pchnęło to wszystko bohatera tej recenzji w ramiona prasy bardziej masowej niż kulturalna, co miało tę zaletę, że jako poważny krytyk zyskał okazję oglądania "kultury masowej" nie "z góry", lecz "od środka". Z tym mieszała się autentyczna pasja Bugajskiego do muzyki młodzieżowej, która zaczęła podbijać media i kolejne generacje słuchaczy, a nawet "wymuszała" pokoleniowe rozbraty estetyczne. Bugajski nie dał się jednak zepchnąć na żaden z biegunów. Trafił do redakcji "Twórczości" (co było naturalnym następstwem intelektualnej komitywy z Berezą) i jakby zasiadł okrakiem na tej rozdartej kobyle kultury, która miała za sobą wielką, postiwaszkiewiczowską tradycję, ale przednimi kopytami wierzgała już ochoczo w stronę młodej kontestacji artystycznej. Wtedy, w latach 80., Bugajski wydawał książki pisane piórem poważnego krytyka, ale drukował i teksty pisane z pozycji uczestnika kultury masowej (np. Powrót do Edenu, klasyczne nowoamerykańskie czytadło "serialowe"). Spotkania drugiego stopnia (1983) były książką poświęconą SF, Pozy prozy (1986) - dalszym i dojrzalszym ciągiem Następnych, Strategia ślimaka (1988) - podobnie, lecz W gąszczu znaczeń (1988) to był zbiór szkiców i recenzji już jakby bardziej panoramicznie oglądający pewne szumy, zlepy, ciągi w literaturze starej i młodej, co uświadamiało istotę procesu ewolucyjnego polskiej prozy współczesnej.
Ten przydługi wstęp (acz i tak "pospieszny") wydaje mi się konieczny, by zasygnalizować, że Bugajski na stoisku z lunetami do oglądu literatury i kultury wybrał inne narzędzie niż większość z nas, jego rówieśników, którzy raczej dążyliśmy do zawężania, a nie poszerzania własnych upodobań i "specjalizacji". Od wielu lat łączył też twórcze kontakty z poważnymi instytucjami kultury z pracą w prasie kolorowej, a nawet "bardzo masowej", co zapewne stwarzało wyjątkową perspektywę konfrontacyjną. Wyjątkowe spektrum doświadczeń.
I właśnie w serii "Spectrum" ukazała się nowa książka Leszka Bugajskiego Seks, druk i rock and roll. Książka napisana z werwą i lekkim piórem, ale będąca w gruncie rzeczy bardzo poważnym studium kulturoznawczym momentu, w którym żyjemy. Czy jest to moment szczególny? Tak. Jedni nazywają go okresem ofensywy kultury masowej wspieranej przez niezliczone oddziały subkultur młodzieżowych, inni - postmodernizmem, w potocznym znaczeniu rozumianym głównie jako homogenizacja kultury elitarnej i masowej, "wysokiej" i "niskiej" oraz jako Wieża Babel form i języków sztuki.
Bugajskiego homogenizacja też raczej nie interesuje (może ona w ogóle nie występuje?), interesuje go raczej narastająca konkurencyjność, a nawet alternatywność kultur. Najistotniejszy jednak jest ów moment wymiany "paradygmatu kulturowego", który zmienia się z biegiem nie lat, lecz epok i jest "formatem" nowego języka, nowych treści, nowej aksjologii. Kultury istnieją w biocenozie kulturowej (a nie kulturalnej) i tylko jej ewolucja wytycza poważniejsze etapy przemian.
Bugajski w swojej książce zajął się trzema segmentami "nowej kulturowości".
Po pierwsze, tzw. walką płci. Zdawałoby się, że to kwestia trzeciorzędna lub "z innej bajki". Ależ przeciwnie, patriarchat czy matriarchat to kwestia modelu funkcjonowania społeczeństw, obyczajowości, motywacji i kodów kulturowych, systemu wartości i całej "ornamentyki estetycznej". Nadchodzi - zdaniem autora (moim też) - matriarchat i może nawet pora dać mu zwyciężyć i z godnością klerka zaszyć się w Męskiej Rozpaczy Wszechniebytu, ale najpierw warto poczytać Bugajskiego, by jeszcze raz zrozumieć to, czego ONE nigdy nie zrozumieją. Ten inny sposób posługiwania się językiem, tę ironicznie bagatelizowaną "płeć mózgu", to odwieczne (a ostatnimi czasy coraz bardziej wyraziste) rozdroże, na którym stoją kobieta i mężczyzna - bo brak im tłumacza. Bugajski przypomina wiele powieści, filmów, esejów antropologicznych, a nawet Szekspira (wspaniały bon mot z tej książki:
"Szekspir wymyślił Otella [...], ale nie wymyślił zazdrości"), by powiedzieć, że XX-wieczna rewolucja erotyczna prowadzi do zmiany wspomnianego "paradygmatu kulturowego", otwierając nową przestrzeń przed modelem ludzkich potrzeb, marzeń, inklinacji i zachowań. Feminizm, traktowany jak najpoważniej, można by uznać za forpocztę tej kroczącej przemiany. Wyobraźmy sobie, że już się ona dokonała - proszę zauważyć, że dzisiaj mamy "kobiecą literaturę", "kobiece pisma", auta "dla kobiet", "kobiece alkohole", maszynki do golenia "dla kobiet" (a w ogóle kobiety się nie golą - ONE SIĘ DEPILUJĄ!), no więc to wszystko są "tropy kulturowe", które mogą skończyć się niemałą rewolucją.
Druga partia książki zaczyna się od konstatacji, że krytyka literacka umarła, bo nie miała po co żyć. Branża "kultury wysokiej" traci swój dawny nimb. Literatura staje się książką, a książka towarem. W tej metamorfozie ginie autorytet literatury; przemieszcza się ona w stronę rozrywki, ba, show-biznesu. Dostojewski jest anachronizmem. Grochola jest trendy. Media szaleją od tego odkrycia. Ale też - pisze Bugajski - literatura polska zapomniała, że może, a nawet powinna być zabawą. Wyrzekła się cechy, której teraz się wstydzi. Ma dosyć patriotycznej misji, ale boi się beletryzacji. Nowa proza - proza pokolenia NIC - stara się w masowej papce znaleźć swój osobny głos, owszem, mamy powieści wartościowe, ale to margines i nisza, w dodatku nazbyt "publicystyczna". To perturbacje nieustanne, bowiem otacza je stratosfera głupoty. Zbiorowej i wiecznej, gdyż nie podlega ona cywilizacyjnej ewolucji. I to właśnie odkryła kultura masowa. Zaczęła zawężać swoje menu, co rekompensuje zrutynizowaną metodą remake'ów, czyli sprowadza swoją ofertę do wąskiego sukcesu, za to niemiłosiernie powielanego w setkach serii i seriali. Wszystko się powtarza. Wszystko już było. Hm, było, tylko - moim zdaniem - musimy (zwłaszcza my, Polacy) zapomnieć o wyrzucie
Norwida, tym, że Polak w człowieku jest olbrzymem, a człowiek w Polaku karłem. Wtedy dopiero postawimy Grocholę ponad
Mickiewiczem czy Siejakiem. A może już stawiamy?
Tylko dokąd w ten sposób zabrniemy? I na dodatek ta muzyka, czyli trzeci "rozdział" książki - o tym, "jak się sprzedać". Rocka zastąpił punk, punka zastąpiło grunge i zaraz potem pojawił się glam rock itd. I jak się koło zamknęło, to znów najlepszy jest Mick Jagger, starzec z gitarą.
Bugajski skłania się ku teorii recyklingu, czyli nieustannego żerowania na wysypisku zużytych imaginariów kultury i przeżuwania ich na nowo, by stawały się bardziej strawne. To jest istota postmodernizmu, ale dlatego właśnie miłośnicy muzyki mają "śmiecie w uszach" i dźwięki z miksera, miłośnicy literatury tylko czasami na jej złomowisku odnajdą jakiś niezły kawałek błyszczącego niklu, a badacze obyczaju i specjaliści od zbyt wielkiej różnicy płci między mężczyzną a kobietą tracą własną orientację. Sodoma i Gomora. Kultura lęgnie się w koszu na śmiecie, na który została skazana przez popkulturę. Wiek XX zostawił nas z tym problemem.
Jeszcze niedawno nowe opony na rynku samochodowym były trudno dostępne. Na starych więc robiło się tzw. nalewki - i jeździło się dalej. Teoria recyklingu kultury bardzo się z tym kojarzy.
Diagnozy Bugajskiego są niesłychanie celne, przekonujące i istotne. Uważam tę książkę za prekursorską w wielu jej rozpoznaniach i projekcjach. Daje ona też - niechcący - dużo do myślenia o powinnościach i kompetencjach nowej krytyki literackiej.
"Krytyka umarła, bo nie miała po co żyć". Krytyka tradycyjna przestaje, być może, wystarczać, brakuje jej wiedzy i narzędzi, zwłaszcza w "starciu" już nie z literackim, ale z kulturowym synkretyzmem. Dzisiaj chyba nie wystarczy być "krytykiem literackim", a trzeba być "krytykiem kultury" - ewolucje, ofensywy i inwazje, które wyżej sygnalizowałem, wymagają "nowej komparatystyki" zjawisk i interdyscyplinarnego ich rozumienia. Także ucieczka od pop-kultury przed niczym nie ocali tradycjonalistów. Fakty, od których się odwracamy, nie przestają tym samym istnieć. Problem w tym, czy intelektualna otwartość i dobra wola krytyków są w ogóle w stanie ocalić wartości, które wpadają do postmodernistycznego młynka i wychodzą jako towary. A może już nie ma sensu przedłużać agonii starej kultury? Może jej face-lifting i recycling to konieczność? Tertium non datur?
Leszek Żuliński © by "Twórczość" 2006 | |