[Ignacy Karpowicz Cud. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007, ss. 276.]
Pochodzący ze Słuczanki niedaleko Białegostoku
Ignacy Karpowicz to z pewnością jedna z ciekawszych postaci współczesnego życia literackiego. Urodzony w 1976 roku autor tłumaczy z angielskiego, hiszpańskiego i amharskiego, interesuje się lotnictwem, podróżuje po Ameryce Środkowej i Afryce Wschodniej. Jednym słowem, światowy człowiek, choć spotkania z czytelnikami woli prowadzić nie w kawiarni, a w męskiej toalecie CSW, gdzie koturnowość i dystans między autorem a czytelnikami rozmywa się, a nasz twórca czuje się jak karp w wodzie. Już debiutancka powieść autora, Niehalo (która okazała się bardzo "halo"), dowiodła, że mamy do czynienia z autorem świadomym swego języka, a przede wszystkim prawidła głoszącego, że najnowsza literatura nie może pełnić li tylko funkcji publicystycznych i nie powinna być wyłącznie rozszerzonym quasi-reportażem, barometrem reagującym na trudne problemy społeczne. Dlatego też debiut Karpowicza zebrał dobre recenzje i
nominację do Paszportu "Polityki". Oczywiście, tym razem skończyło się na samym wyróżnieniu, inaczej regulamin konkursu, który wieńczy przecież laurem doświadczonych i zarazem młodych twórców, zostałby złamany, jednak nominacja dla debiutanta jest zawsze znaczącym sygnałem i nagrodą samą w sobie. Na kolejny pokaz pisarskich umiejętności czytelnicy nie musieli długo czekać; także w swojej drugiej książce Karpowicz udowodnił, że z cudowną łatwością potrafi przekraczać granice schematów i klisz fabularnych, bawić się konwencjami i zaskakiwać.
Streszczenie głównego wątku Cudu zamieszczone na stronie internetowej wydawnictwa Czarne brzmi jak skrót części fabuły filmu Bez końca
Krzysztofa Kieślowskiego. Tymczasem zawężenie tematyki drugiej książki Ignacego Karpowicza do ram opowieści o tym, jak kobieta próbuje żyć bez swojego mężczyzny, jest dużym uproszczeniem. Dlaczego? Przede wszystkim autor postanowił nie zawężać fabuły utworu do granic mocno wyeksploatowanego już dramatu.
Karpowicz otwiera Cud mocnym uderzeniem: zabija bohatera już na pierwszej stronie utworu. Powoli okazuje się jednak, że potrącony przez samochód Mikołaj nie umiera. Owszem, zanikają wszystkie czynności życiowe organizmu, ustaje praca serca i mózgu, jednak procesy rozkładu nie zachodzą, w zadziwiający sposób utrzymuje się również ciepłota ciała. Poza tym ukochana Mikołaja, Anna, spotyka go dopiero po wypadku. Młoda lekarka zakochuje się więc w... trupie, a raczej, biorąc pod uwagę powyższe wyjaśnienia, w niby-trupie. Wszystkie dalsze działania kobiety to motywowana dziwną miłością próba zrekonstruowania losów Mikołaja w taki sposób, by jej osoba została trwale w ową zagadkową przeszłość chłopaka wpisana.
Jednak czytelnik szybko przekonuje się, że wypadek bohatera dotyczy nie tylko Anny, lecz wielu innych postaci, ba, prawie wszystkich mieszkańców stolicy! Rodzice chłopaka, była dziewczyna, ordynator, sprawczyni wypadku, wielbiciel Anny - wszystkich w mniejszym bądź większym stopniu połączy "śmierć" Mikołaja. Przewieziony przez Annę do szpitala i podłączony do specjalistycznych aparatur bohater stanowi wielką zagadkę dla lekarzy, gdy zaś wieść o rzekomych cudach czynionych przez "żywego trupa" zostaje rozpowszechniona przez brukowiec, cała schorowana, emerycka Warszawa stawi się przed szpitalem, w którym ukrywany jest "święty Mikołaj". Akcja zatacza więc coraz szersze kręgi, a dramat jednej osoby (czyli zmagającej się z utratą szansy na miłość Anny) przeradza się stopniowo w dotyczący coraz większej liczby osób fenomen.
Zwiększająca się w zaskakującym tempie liczba postaci niesie obowiązek przedstawienia motywacji działania bohaterów, ich myśli i pragnień. Ta sztuka udaje się autorowi dzięki wykorzystaniu w Cudzie różnych języków i stylistyk. Prawdziwy majstersztyk to parodiująca Ewangelię, niezwykle zabawna historia "świętej" rodziny Mikołaja opowiedziana przez ojca-alkoholika. Karpowicz, posługując się barokową, stylistycznie wyszukaną formą, opowiada bardzo prostą historię: za sprawą pijackiego zwidu - czy jak kto woli, natchnienia przez Ducha Świętego - Wiesław obiecuje zgodzić się na wszycie esperalu, otrzymując w zamian umiejętności spisania dziejów poczęcia i narodzin swego niezwykłego potomka. Mistrzowskie operowanie językiem łączącym inspiracje stylem biblijnym oraz staropolskimi historyjkami o Marchołcie czy Sowizdrzale nie jest jednak tylko efektownym "pawiem" puszczonym ku uciesze ludu, lecz spełnia o wiele bardziej istotne funkcje. Dzieje narodzin Mikołaja bowiem to swoiście pojęty apokryf, za pomocą którego autor próbuje wytłumaczyć późniejsze niezwykłe zdarzenia. Predestynowany do zdziałania niemożliwego Mikołaj szybko jednak umiera, nie uzdrawiając uprzednio chorych, nie wskrzeszając umarłych, nie zmieniając wody w wino. Gdzie zatem należy upatrywać cudowności bohatera? Przede wszystkim wpływa on na zmianę postawy każdego z bohaterów: Anna zatem, sfrustrowana, samotna lekarka, przestaje być bierną kukiełką i po raz pierwszy w życiu bierze sprawy w swoje ręce, natomiast Maria, była dziewczyna Mikołaja, uświadamia sobie prawdę o własnej, początkowo trudnej do zaakceptowania cząstce tożsamości. Spotykające się w finale liczne postaci przeszły więc za sprawą głównego, tak szybko uśmierconego, bohatera ważną drogę.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że od momentu wprowadzenia na kartach Cudu pijackiej "ewangelii" ojca, akcja przebiega dwutorowo: przywołana została przeszłość, gdzie królem narracji jest ojciec, oraz współczesność. Pozornie zwarta, trzecioosobowa narracja tej części obfituje w pęknięcia i szczeliny, przez które autor zręcznie przemyca za pomocą tu i ówdzie stosowanej mowy pozornie zależnej myśli i pragnienia bohaterów, dzięki czemu ogarnięcie irracjonalnych zdarzeń staje się łatwiejsze. Nie można oczywiście stosowanym mikromonologom nadać miana polifonii, tym niemniej Ignacy Karpowicz zastosował w swojej drugiej książce serię chwytów artystycznych, na które warto zwrócić uwagę.
Cóż z tego, skoro cały trud autora polegający na wprowadzeniu zabawnej relacji ojca, a także na grze konwencją i umiejętnym korzystaniu z języka po to, by sugestywnie i z talentem sportretować liczne grono bohaterów, spotkał się z niezrozumieniem pierwszych czytelników Cudu, czyli krytyków? Ktoś nie pojął sensu wprowadzenia dziejów "świętej" rodziny, ktoś inny narzekał na rubaszny i sprośny humor lub wytykał zmarnowaną szansę napisania dobrej obyczajowej powieści. Objawy wirusa o nazwie misreading z pewnością szczerze rozbawiły
Ignacego Karpowicza. Zainfekowani bowiem zostali Cudownością, a potrafili wziąć dla siebie jedynie Cudaczność.
Joanna Bielas © by "Twórczość" 2007 | |