[Anna Nasiłowska, JEAN-PAUL SARTRE i SIMONE DE BEAUVOIR. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006, ss. 300]
On miał potwornego zeza, przez co nie widział na jedno oko (nie sprawdzałem, na które, bo to tani symbolizm), i na dodatek był nikczemnego wzrostu. Ale fascynująco mówił, śpiewał i grał na fortepianie. Był zabawowy; dopiero po jego śmierci okazało się, że to taki pan Jowialski w którymś ze swych awatarów... Ona miała porcelanową cerę i - chyba - była piękna (piszę "chyba", bo najtrudniej oceniać czyjąś urodę na podstawie zdjęć i malunków, a już szczególnie urodę dam niedawno minionego czasu; nie mogę na przykład oglądać dokumentacji fotograficznej lat 70. bez żenady, co efektywnie potwierdza trudność przejścia od kategorii afektywnych na poziom rozumu); na pewno natomiast ucieleśniała męski fantazmat nieprzystępnej kobiety, pośmiertne zaś zadekretowanie jej okazjonalnego lesbijstwa tylko to potwierdziło. Czyż zresztą w jego towarzystwie nie przypominała trochę Marleny Dietrich z Błękitnego anioła? Oboje żyli w "rodzince": miała to być komuna w stylu pierwszych socjalistów i pierwotnych chrześcijan (choć nikomu z nich to słowo nie przeszłoby przez gardło), ale wyszło, jak wyszło. Zamiast Fouriera, Saint-Simona i Babeufa pojawił się Kartezjusz - i to jego malin génie zaczął w tej "rodzince" rządzić. W niej i nimi: Janem Pawłem Sartrem i Belwederską Simoną.
Jean-Paul Sartre i Simone de Beauvoir. To świetny pomysł, by poświęcić im książkę z serii "Pary". Było nie było, byli jedną z ikon niedawnej przeszłości: w ich losach przeglądają się intelektualne wielkości i upadki, obyczajowe złudzenia i utopie minionego wieku. Nasz nieżyjący szef,
Jerzy Lisowski, tłumaczył Sartre'a i tak zabawnie wygląda na zdjęciach z powitania tej pary w Polsce... Znam wielu, którzy jeszcze i dziś wymawiają ich nazwiska z nabożnym lękiem; u nas, co dopiero mówić o Francji. Ale jeszcze lepszym pomysłem było powierzenie tego pisarskiego zadania Annie Nasiłowskiej. Jest pisarką; zna francuski; filozofia nie jest jej obca; przyglądała się, jako redaktorka
Tekstów Drugich, ruchom feministycznym; przede wszystkim jednak należy do tego pokolenia, które grandilokwencję Sartre'a przestało traktować poważnie. Pisze to zresztą wprost:
"Simone de Beauvoir nie nadaje się na mój osobisty sztandar", zaś
"po Heideggerze Sartre 'nie smakuje' ". Jednakże wbrew wyjściowemu nastawieniu próbuje swoich bohaterów zrozumieć (choć zrozumieć nie zawsze znaczy - wybaczyć), przez co jej książka staje się na poły osobistym wyznaniem, na poły fascynującą genealogią współczesności. To znakomita książka.
Najbardziej w niej lubię, kiedy autorka się dziwi, bo umie to robić uroczo i mądrze. A dziwi się nie tyle nawet związkowi Pięknej i Bestii, ile szczególnym aspektom tego związku. Czemu - na przykład - nie usankcjonowali go małżeństwem? Trudno się oprzeć wrażeniu, że ich wyjaśnienia ("małżeństwo to instytucja burżuazyjna", "chodzi o zachowanie wolności") są zmitologizowane tak samo, jak ich podstawowe pojęcia operacyjne: "burżuazja" i "wolność". Może zatem oświadczyny pojawiły się w niewłaściwym czasie, nie tak (na przykład w trybie warunkowym) zostały wypowiedziane, a potem nie wypadało się wycofywać z raz podjętych rozstrzygnięć? Ale właściwie czemu nie? Gracz, który wczoraj obiecywał sobie, że jego noga nie postanie w kasynie, dziś znów może obstawiać ruletkę, bo tak manifestuje swoją wolność (argument Sartre'a z Bytu i nicości; wspomnienia żony Dostojewskiego, nałogowego gracza, ukazały się pod tytułem Mój biedny Fiedia...). Czemu zatem nie ponowił oświadczyn? Dalej: skąd ta tymczasowość, przemieszkiwanie po hotelach i pisanie w kawiarniach i czemu następuje kryzys związku, gdy Sartre po śmierci ojczyma zamieszkuje z matką w normalnym mieszkaniu? Czym wytłumaczyć ich przedwojenną i wojenną polityczną ślepotę (są w czasie wojny domowej w Hiszpanii, ale nie widzą, co się tam dzieje; w obrzydliwy sposób pogrywają za okupacji należącą do "rodzinki" Żydówką)? I ten miłosno-nienawistny stosunek do komunizmu, gdy nie uznano ich za "poputczików"? I tę nienawiść do dzieci, które jakoby ograniczają pisarską wolność, nienawiść zakończoną dwiema groteskowymi adopcjami pod koniec życia? I czym jest cała ta ich "autentyczność", słowo, które wrzucali w swoje pisanie niczym w młynek buddyjski?
Kiedy czytałem tę książkę, myślałem o lingwistyce aniołów. Zastanawiał się nad nią Tomasz z Akwinu. Aniołowie, jako byty bezcielesne, nie mogą posługiwać się mową, bo ma ona podłoże fizjologiczne. Muszą zatem komunikować się bezpośrednio, by tak rzec: telepatycznie. Co jednak będzie, gdy jakiś anioł (bo przecież istnieje wśród nich hierarchia) nie zechce - nie przez złą wolę, ale zbytek dobroci - przekazywać całej swojej treści myślowej innemu aniołowi? Odpowiedź Akwinaty jest prosta: taki anioł staje się częściowo nieprzejrzysty. Czy "nieprzejrzysty" znaczy jednak od razu "nieautentyczny"?
Otóż to: nieprzejrzystość. Sartre i de Beauvoir postanowili być aniołami (w ich języku nazywało się to autentycznością) i opowiadać sobie o wszystkim: o przygodach myśli i o przygodnych miłostkach. Rychło jednak okazało się to trudne i prawie niemożliwe, gdy opowieści te zaczęły zawierać nitkę mięśni i grudkę sadła, gdy pojawiła się cielesność innych ludzi (bo przecież w nawet najbardziej udanym związku nie można mówić sobie wszystkiego, czasami prawda bywa zabójcza). Wówczas ich c z y s t y r o z u m został wystawiony na próbę r o z u m u p r a k t y c z n e g o.
Anna Nasiłowska podchodzi do tej próby z anielską cierpliwością i - mam wrażenie - niekiedy bagatelizuje jej wagę. Ale w którymś momencie możliwość rozumienia się kończy i wtedy przestaje wybaczać. Wyostrzam tę - czasem podawaną ogródkami, niekiedy wprost - odpowiedź.
Chodzi o ciało, z którym oboje mieli problem. Sartre swojego ciała, nie bez racji, nie znosił. Jednak obnosił je po drodze typowo francuskiej: Kartezjusza, jansenistów i Pascala. Nie tyle nienawidził ciała, ile brzydził się nim. Stąd jego pierwsza powieść Mdłości. Przeciwstawiał mu intelekt; jego "donjuanizm" polegał na "gwałcie przez uszy", finalne spełnienie mniej go interesowało. Nad fallusa przedkładał szyszynkę, w której od czasów Descartesa pomieszkiwała dusza. Ale, jak się zdaje, problemów z finalnym spełnieniem nie miał (o nieskończona łaskawości kobiet!), choć wykraczało ono poza obszar jego dyskursywnej filozofii. Gorzej z Simoną. Niewiele jej tekstów czytałem, przyznaję, i niczym mnie nie ujęły; z narracji Nasiłowskiej wyłania się obraz typowej mieszczki, która pod pozorem troski o swojego mana dba o zaspokojenie potrzeb ciała, nawet jeśli są to potrzeby osobne. Simone de Beauvoir to ichniejsza madame Dulska, każąca Sartre'owi, wedle zaleceń lekarza, wspinać się na tour Eiffel intelektu w zadymionej kawiarni.
Nie napisałbym tego zdania i w tym miejscu mogłoby zakończyć się sprawozdanie z lektury, gdyby nie to, że po śmierci Sartre'a Simone de Beauvoir jęła jękliwie odgrywać rolę "wdowy po sławnym pisarzu". Instytucję, przeciw której podobno walczyła, postanowiła zinstytucjonalizować. I zrobiła to w najgorszy z możliwych sposobów: podważając autentyczność ostatniej książki Sartre'a, przy pisaniu której jej nie było.
Ale akurat ta książka jest i istnieje po polsku w dobrym i kompetentnym przekładzie. Podaję zapis bibliograficzny: Jean-Paul Sartre, Benny Lévy, Czas nadziei. Rozmowy z roku 1980, przeł. Hanna Puszko, "Od tłumacza" Hanna Puszko, "Wprowadzenie" i "Ostatnie słowo" Benny Lévy, Warszawa 1996, Wydawnictwo Spacja, s. 118.
Przyznaję, że z ówczesnej lektury tego dziełka zachowałem jak najgorsze wspomnienia - wbrew tytułowi było dla mnie świadectwem klęski. I nawet nie wiem, czemu zachowywałem się wówczas jak Simone de Beauvoir. Może nie dostrzegłem obsesyjnego pytania, jakie stawiał Sartre: co dalej z lewicą? Może przeraziły mnie paranoiczne rozważania (w stylu Pol Pota) o Nadczłowieku, do którego jakoby współcześni nie dorastają? A może rozpatrywałem ją w kategoriach zdrady? Na pewno, tyle wiem, denerwowała mnie retoryka mylona z dialektyką: "To prawda, że dobrze myślałem o ZSRR, choć nie tak dobrze, jak ty - zdaje się - sądzisz. Ale to dlatego, że zabraniałem sobie myśleć o nim źle".
Książce Anny Nasiłowskiej zawdzięczam, że przeczytałem Czas nadziei na nowo. Rzeczywiście jest to w znacznej mierze palinodia: Sartre odwołuje wiele przypisywanych mu poglądów. I robi to ze swoistą dezynwolturą. Mówi na przykład: "nigdy nie doznałem trwogi", "sam nigdy nie byłem zrozpaczony ani też nie traktowałem wcale rozpaczy jako czegoś, co mogłoby stać się moim udziałem"; mówi zatem, że jego wcześniejsze pisanie było nieodpowiedzialne, bo ulegało modzie na Heideggera i Kierkegaarda i polegało na retoryce. Tak samo, jako ćwiczenie retoryczne, traktuje swoje sławne Rozważania o kwestii żydowskiej, poniekąd słusznie. Ale prócz tych fragmentów (właściwie nie wiadomo, jak je traktować, bo czy przekreślenie rozpaczy na rzecz dobrego samopoczucia nie jest świadectwem nieuświadomionej rozpaczy?) pojawiają się poprawki istotniejsze. Za najważniejszą z nich uważam kwestię: "chodzi nam teraz o to, by zrezygnować z myśli o koniecznym związku między braterstwem a terrorem", z przerażającej myśli, która pojawiła się w Critique de la raison dialectique.
Jak z niej zrezygnować, Sartre nie mówi, bo sam nie wie. Zadziwiające jest natomiast to, że - jak gdyby mimowolnie - prognozuje on przyszłość refleksji humanistycznej. Jak wiele z tego, co pod koniec wieku napiszą Lévinas, Derrida i (tak, tak!) Ricoeur, tkwi w zalążku już tu: zwrot etyczny, kwestia mesjanizmów, cel i kres (fin) historii, inne spojrzenie na osobę ludzką (soi-même comme un autre)... Zadziwiające jest to, że ten Sartre, który przez tyle lat był królem i papieżem egzystencjalizmu, dopiero gdy oślepł, przejrzał na oczy i zaczął się zachowywać niczym Edyp w Kolonie.
Tadeusz Komendant © by "Twórczość" 2006 | |