[Marek Stokowski, Samo-loty. Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza Sp. z o.o., Warszawa 2005, ss. 320.]
Powieść Marka Stokowskiego Samo-loty to quasi-wspomnienie o PRL-u, refleksja o sytuacji dziecka w tym czasie, ale także książka o marzeniach, fantazjach i szarym kolorze. Pisarz sprawnie opowiada historię dziesięcioletniego chłopca, snującego marzenia o lepszym świecie, wolności i spokoju. Te rojenia, iluzje są jednocześnie projekcją pragnień sporej części ówczesnego społeczeństwa, któremu w brutalnej rzeczywistości nie pozostaje nic poza ucieczką: realną - emigracją na Zachód, bądź wyimaginowaną - w głąb siebie, w sny czy też w świat wyobraźni, gdzie wydaje się, że można realizować własne plany.
Dziecięca fantazja ma nieograniczone możliwości, stąd główny bohater - Marcin Sadowski - na skonstruowanych przez siebie "latadłach" podróżuje do miejsc, które dla przeciętnego Polaka były wizją ziemskiego raju. W procesie zbiorowej halucynacji, wraz z przyjaciółmi z podwórka, odbywa loty do Francji i USA, a przy tej okazji - oczami dziecka - podważa narodowe mity. Mit o zaprzyjaźnionej Francji, gdzie obiecane wsparcie w obaleniu komunizmu jest jedynie "tournée propagandowym", a także o Stanach Zjednoczonych, gdzie Marcin vel Sadoś dostrzega, jak bardzo istnienie człowieka zależy od show-biznesu. Oferowana przez USA pomoc, mająca nadejść dzięki operacji pod kryptonimem "Guzik", to wyłącznie kolejny scenariusz hollywoodzkiej superprodukcji, nie zaś realny plan strategiczny. Uznanie i zachwyt, jakie na Zachodzie zdobywają mali piloci z Polski, pokazują, że elementy propagandowej rywalizacji między Wschodem i Zachodem wdarły się nawet do dziecięcych marzeń. Chłopiec wie, że My jesteśmy po prostu lepsi. Stąd niczym polski MacGyver przekracza granice konstruktorskiego absurdu.
W powieści wszechobecny jest kontrast, Stokowski zestawia bowiem kapitalistyczny raj z socjalistycznym piekłem, luksus bloków z biedą kamienic w pobliżu Okęcia, przepych francuskich stołów z celebracją spożywania pomarańczy przez małych pacjentów warszawskiego szpitala. Pokazuje przyjaciół i wrogów socjalizmu, a przez to dyskretnie, na marginesie demaskuje stosunki społeczne PRL-u. Marcin Sadowski buduje swoje "samo-loty", żeby uniknąć fali przemocy, która spadła na niego, gdy ojciec-poeta uciekł, by - użyję tu słów dyrektorki szkoły -
"grzać się w ciepełku i smrodzie Zachodu". Rodzina - taka jak Sadowskich - inteligencka, o tradycjach patriotycznych i powstańczych, dobrze sytuowana przed wojną, była czymś niepożądanym, w komunistycznych realiach wręcz wrogim. Szykany wobec niej traktowano jak jedną z form zasłużonej kary.
Ciekawy jest tu właśnie ów rodzinny motyw, który w dobie upadku autorytetu ojcostwa można traktować jako kolejny głos w sprawie. Bohater chce uciec za granicę, lecz ani razu nie wspomina o tym, by spotkać się tam z ojcem. Obserwujemy jednak, jak Marcin powoli uświadamia sobie potrzebę męskiej, ojcowsko-synowskiej wspólnoty i przyjaźni. Nie zaspokoi jej ani babcia, sprowadzająca życie człowieka do modlitwy i posłuszeństwa Bogu, ani stale zapracowana i zmęczona matka, ani też "przyszywany" dziadek - sublokator Harsztark. W pewnym momencie mogłoby się wydawać, że ksiądz Prądzyński stanowić ma dla Marcina substytut ojca. Jednak i on, prześladowany przez komunistyczne władze, musi odsunąć się od chłopca. Ten zaś pozbawiony groźby ojcowskiego "lania" swobodnie snuje niesamowite marzenia i opowieści. Wyznaje z nieskrywanym żalem, że babcia
"to nie był jednak facet. Nie strzeliłaby nikogo w mordę, tymczasem ja chciałem, żeby ktoś naprawdę był silniejszy od tych wszystkich hien i sukinkotów". Stokowski pyta zatem o ojca, o jego rolę w życiu chłopca, o niespełnione obowiązki. Ale czy pyta o winę? Raczej nie - bo jest to książka, która nikomu nie wypomina, ani nie oskarża. Pełna jest prostej religijności, która wyklucza wpis do typowej literatury rozrachunku, zarówno ze złym, nieodpowiedzialnym rodzicielstwem, jak i z komunizmem.
Można stwierdzić, że Stokowski nie hoduje żalu, ale wybacza, by - jak pouczała babcia Marcina - "iść do góry". Jego bohater trafia tam dosłownie i w przenośni. Siedząc na chmurce, z dziecięcą szczerością i prostotą wtajemnicza czytelnika nawet w intymne szczegóły swych damsko-męskich inicjacji. Ujęcie seksualnej ciekawości w okresie dojrzewania podobne jest do tego z Weisera Dawidka
Pawła Huelle. Elka - koleżanka Weisera i Gośka - koleżanka Marcina to przecież te same chłopczyce, które od skakanki wolą wycieczki na lotnisko.
Bohater Stokowskiego nie ma problemów z pamięcią jak bohater powieści Huellego, jest ekspertem od "latadeł", od przyszłości, ale i od przeszłości. Marcin nawet po latach, jako uczestnik, a niejednokrotnie inicjator "tamtych" wydarzeń, wszystko dokładnie relacjonuje. Pod względem historycznym autor nie wnosi do książki nowych informacji, raczej korzysta z danych, którymi dysponuje przeciętny czytelnik. Akcja powieści rozgrywa się w czasie wakacji 1970 roku, a fikcyjne postaci występują obok ówczesnych gwiazd filmu czy polityki. Sadoś odtwarza to, co dla niego istotne, komentuje, objaśnia, dba o szczegóły i topograficzną dokładność. Można wyczuć w nim ów dziecięcy strach, by nikt nie zarzucił mu, że zmyśla lub kłamie. Marcin nie mitologizuje rodzinnych okolic, za mało arkadyjskie było jego dzieciństwo.
Nie zgodziłabym się do końca z wypowiedzią Piotra Bratkowskiego, że Stokowski "idzie pod prąd głupawej nostalgii, pokazującej PRL jako niesuwerenny może i zapóźniony cywilizacyjnie, ale jednak utracony raj dzieciństwa". Autor Samo-lotów korzysta przecież z tej samej konwencji, co pisarze literatury dziecięcej lat 60. i 70. Przypomnijmy tu chociażby książkę Jerzego Broszkiewicza Wielka, większa i największa, która opowiada o fantastycznych dziecięcych przygodach.
Język narracji omawianej powieści to mieszanka języka współczesnego ze słowami, które przez lata przetrwały w powszechnej świadomości jako typowo PRL-owskie. Trochę przesadna ich celebracja nie przeszkadza w czytaniu, bo współwystępowanie biblijnych parafraz, "dziecięcego" slangu i poetyckich anielskich wyjaśnień, tworzy interesującą, miejscami nowatorską całość. Dwudzielna rama kompozycyjna, na którą składają się wierszowane wyznania ducha i właściwa - "ziemska" - opowieść, sugeruje rozdźwięk między marzeniem a rzeczywistością; między teraźniejszością, a przeszłością; między sacrum, a profanum.
Świat widziany oczyma dziecka powinien być zarazem prosty i naiwny. W Samo-lotach z prostotą łączą się trafne obserwacje. Wyczuwamy perspektywę czasu. Wiemy, że nie ma już tamtej landrynkowej oranżady, gitowców, Okęcie nie jest już tamtym brudnym miejscem, gdzie kał z szamba wypełniał dziury w drodze. Przez obraz dzieciństwa, przemocy fizycznej, a jeszcze bardziej przemocy psychicznej i skażenie fekaliami, książka ta wymową zbliża się do Gnoju
Wojciecha Kuczoka i wpisuje w krąg tzw. literatury zaangażowanej. Panująca moda na prozę tego rodzaju nie gwarantuje jeszcze medialnego sukcesu i zainteresowania u czytelników. Myślę jednak, że Marek Stokowski ma odpowiedni "samo-lot", by zabrać czytelnika przynajmniej w atrakcyjną, a chwilami nawet pasjonującą, barwnie opowiedzianą podróż.
Edyta Antoniak © by "Twórczość" 2006 | |