[Michał Sufin, Warszawskie wersety. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2006,ss. 136.]
Bez wątpienia nikt nie będzie rzucał na autora Warszawskich wersetów klątw ani anatem. Matki-Polki, ich sąsiadki, nauczyciele... nawet recenzenci (nie sposób przecież zmusić kogoś do przeczytania do końca książki, która mu się nie podoba). Biorąc pod uwagę ilość użytych wulgaryzmów, można się co prawda domyślić, że sąsiadki-staruszki mruknęłyby pod nosem jakieś "zgiń, przepadnij!". Warszawskie wersety są jednak rekomendowane nie przez znaną wszechpolakom rozgłośnię radiową, lecz całkiem inne media szczycące się mianem Independent.
Książkę Michała Sufina można postawić na jednaj półce z bardzo innym kubeczkiem, bardzo modną smyczką czy etui na CD Polskiego Radia BIS. Otrzymane za refleks gadżety Bardzo Innej Stacji dostarczają satysfakcji chociażby ze względu na swoją użyteczność. W przypadku debiutu Sufina jest to bardzo inna satysfakcja. Powodem jest świadomość tego, że termin do spożycia tego produktu upłynie raczej szybko.
Bohaterowie Warszawskich wersetów prezentowani kolejno przez najważniejszego z nich - narratora historii - to mieszkańcy warszawskiego blokowiska. Mają zabawne nicki: Emenemsy (czyli trzy koleżanki: Niepoprawna Politycznie, Ona, która w tej historii odegra szczególną rolę, Symetryczna Koleżanka Zen od Zażegnywania Konfliktów), Szef Gejowskiego Pogotowia, Pokemony, Gotycka Strzelistość i wielu innych. Bohaterowie, podobnie jak to było w 84 Mirosława Nahacza, niby się buntują, ale nie bardzo wiedzą przeciw komu (czemu). Sceny wariackich imprez, gdzie dużo i często pali się i wciąga, przeplatają się z powrotami na kacu do domu, kłótniami z matką i sąsiadami, obrywaniem od dresiarzy i najważniejsze: poszukiwaniem Jej. Bohater-narrator to w gruncie rzeczy postać romantyczna, poszukująca ukochanej, która ciągle gdzieś mu ucieka (tak jak Lola z ostatniej książki Nahacza). Owo poszukiwanie, równoznaczne z próbą odnalezienia sensu we wszechogarniającym chaosie, wydaje się jednym z dwóch celów bohatera. Po "złapaniu króliczka" ważne staje się, aby Ona pozbyła się wątpliwości dotyczących własnej tożsamości seksualnej. Ona bowiem:
"...Przeprasza, ale czy nie można by teraz mówić do niej Wirginia Voolf, a, i że jeszcze ma nadzieję, że to nic nie zmieni i zawsze mam u niej ciepłe miejsce do siedzenia na ławce rezerwowych. [...] Mieszanka lesbijki i aforystki. [...] A ja przez nią, chociaż miało to trwać bardzo krótko, zdychałem bez przyjemności, jak menele w rowie, dyszałem: hyy, hyy, hyy. [...] A kiedy rzuciłem, że pierdolę ławkę rezerwowych, to były jej łezki i atak duszności, prawie się mdlało, ale tak dyskretnie, żeby nie widział nikt, kto nie był bezpośrednio zainteresowany".
Autor nie skupia się jednak na roztrząsaniu, czy z Jej strony to tylko wyrafinowanie, zabawa z narratorem w kotka i myszkę, czy faktyczne problemy związane z odpowiedzią na jedno z najważniejszych dla młodego człowieka pytań. Akcja rozgrywa się w tak szybkim tempie, że ciekawy motyw poszukiwania tożsamości seksualnej zostaje ledwie zaznaczony. Nie ma tu czasu na roztrząsanie tematu, co - według wydawcy - odczytać należy jako atut. Zdawkowe potraktowanie tego motywu to skutek świadomego wyboru autora, który postanowił skupić się raczej na języku i humorze.
Warszawskie wersety dzięki licznym fragmentom humorystycznym nie przeradzają się w historię sfrustrowanych młodych ludzi zamkniętych w betonowych klatkach. Oto próbka:
"Któregoś razu matka przyszła znowu ze swoją Pierwszą Miłością do mojego pokoju.
- Wiesz, w życiu każdej matki jest taki moment, że musi wyprowadzić się od swojego syna. Mieszkanie jest twoje, zamieszkamy u niego. Zanim pójdziemy, dam ci radę, jako była alkoholiczka przyszłemu alkoholikowi. Jak masz pić codziennie, staraj się pić co dwa dni...
- To co mam robić w dni nieparzyste?
- Już ja ci nie będę wulgarnie mówić, ale znajdź sobie coś.
Uścisnęliśmy się na pożegnanie. Kopnąłem ich w tyłek na nową drogę życia i zamknąłem drzwi na zasuwę.
Zostałem sam, w domu mojej matki, z wystającymi kablami ze ściany, partyzanckimi pułapkami, które teraz były już tylko wspomnieniem. Kiedyś krzyczano tu o mnie 'Ten Alkoholik', wszystko szlag bierze!
- Kurwa - zacząłem wrzeszczeć, podskakując i waląc stopami z całej siły w podłogę. - Kurwa, to ja się miałem stąd wyprowadzić. Żeby pozbawić mnie tej satysfakcji. Tak się nie robi. Aara!".
Sęk w tym, że prezentowana scenka, podobnie jak mina autora na zamieszczonej na skrzydełku okładki fotografii oraz motto (
"ja to jestem dobry chłopak, tylko ludzie mnie wkurwiają") śmieszą tylko raz. Problem jednorazowego użytku dotyczy również języka i sposobu obrazowania świata. Posłużenie się groteską do opisu absurdu życia w bloku, gdzie słychać niemal każdy odgłos dobiegający z mieszkań sąsiadów, wydaje się słuszne. Konflikty z matką, sąsiadami czy wreszcie imprezki opisane językiem tzw. małego realizmu byłby tu nie do zniesienia. Podstawowa funkcja groteski jednak gdzieś się w tym wszystkim rozmywa. Autor tworzy serię zabawnych, atrakcyjnych obrazów, zapominając o tezie. Oczywiście, trudno wymagać od debiutanta rozmachu, wielkiej przenikliwości. Zwłaszcza że świat prezentowany w Warszawskich wersetach został już podzielony na mikroterytoria: mieszkanka, balkoniki, podwórka, knajpki itp.
Spójrzmy na okładkę. Wśród tłumu mniej lub bardziej zadowolonych i uśmiechniętych ludzi przechadza się chłopak. Minę ma nietęgą. Buchają od niego czerwone płomienie. Nie jest to jednak znak samospalenia (choć motyw ten pojawia się w książce jako pomysł zwrócenia na siebie Jej uwagi). To czytelny komunikat: Ja to jestem dobry chłopak, ale zejdźcie mi z drogi!
Można potraktować Warszawskie wersety jako Małą apokalipsę na miarę XXI wieku. A że "żadnego końca świata nie będzie"... dodawać raczej nie trzeba.
Joanna Bielas © by "Twórczość" 2006 | |