Andrzej Szczepkowski, Stefania Grodzieńska, Marek Hłasko, fot. Lucjan Fogiel / Forum
Krótkie życie i twórczość Marka Hłaski od paru dziesięcioleci skutecznie opiera się - na zasadzie paradoksu - zamknięciu w ramy zadowalającego opisu, ujęciu autora i dzieła w jednoznaczny, zwarty i zwięzły "biogram". Po pierwszych poważniejszych próbach można odnieść wrażenie spiętrzonego chaosu, miotania się od skrajności do skrajności, od kryzysu do kryzysu, życia na oślep, bez myśli przewodniej czy porządkującej idei. W tej układance na dłuższą metę nic nie pasuje do niczego, paroksyzm goni paroksyzm, nieustanna prowokacja losu implikuje malownicze zapaści, paty i najryzykowniejsze wybory, te z kolei wiodą w ślepe zaułki i sytuacje bez odwrotu. Uświadomiony impas budzi nostalgię za rajem utraconych możliwości - jako że szczęście jest tam, gdzie nas nie ma, ale pole manewru coraz bardziej się zawęża, węzeł zaciska i losem autora, jak tylu jego bohaterów, choćby alkoholika Kuby z młodzieńczej Pętli, staje się bezwyjściowa matnia i ostateczny krach. W pewnej chwili, która nie musi być wyrazistsza, bardziej znacząca od innych (w przypadku Kuby, imiennika Hłaski, bo ten miał na drugie Jakub, impulsem do zerwania z życiem mogą być - jak na ironię - dzwonki do drzwi, "pomoc" ludzi), przeciwnie, może być rozstrajająco płaska, szara, banalna, jak ta w Wiesbaden, u Boberminów, w nocy z piątku trzynastego (!) na sobotę czternastego czerwca 1969 roku. Trzydziestopięcioletni człowiek i pisarz może uświadomić sobie, że dryfuje, że goni w piętkę, kołuje bez celu. Że nie rozplącze już supła, że nie ma siły. Że próbując gwałtownie, intensywnie, bez opamiętania dotknąć wielu rzeczy naraz, bez względu na koszty, w krótkim czasie wyczerpał całą skalę możliwości i zużył siebie. Że już go nic nowego nie czeka, bo tylko "głupcy wierzą w poranek". Że zawsze i wszędzie, przy pozorach bliskości, "wszyscy byli odwróceni" (ten właśnie tytuł powieści z 1963 roku wybierze matka Hłaski na motto nagrobne przy powtórnym pochówku syna), bo ludzie - jak powiadał Camus - "są zawsze tacy sami" i nie pozostawiają wielu złudzeń. Że ciężko doświadczonemu człowiekowi, bez względu na wiek, pozostaje już tylko powtarzalność, stare długi do uregulowania i picie piwa nawarzonego w bujnej młodości, słowem: mało atrakcyjna dla bliźnich, słabo nośna "gorzka mądrość życia".
Hłasko - co podkreślają jego znajomi i przyjaciele, na przykład wybitny krytyk Henryk Bereza - był zawsze niezwykle przesądny, wyczulony na "znaki", zaszyfrowane informacje od Losu, na "mowę rzeczy": ich układy wzajemne, zbitki cyfr i liter, zbieżności i koincydencje. Panicznie bał się spotkania piątku z trzynastką, a właśnie w 1969 roku j e d y n y m takim dniem był piątek 13 czerwca, i rozwibrowany nerwowo Hłasko wmówił sobie, że tego feralnego dnia nie przetrzyma. Przy takim nastawieniu wewnętrznym nie potrzeba wiele, by doprowadzić - mniej czy bardziej świadomie, intencjonalnie - do dramatycznego "pari", by zahazardować się na śmierć. By samym napięciem uwagi wywołać wilka z lasu, sprowokować los, wychylić się na drugą stronę. Hazard życia, badanie "wyporności" i wytrzymałości istnienia (bo co nie zabija, to wzmacnia, zwiększa odporność, jak w znanej maksymie Nietzschego), taniec na linie, jazda po krawędzi, gra na nosie władzy, która nie wybacza, gra na maksymalnie napiętej strunie, wyginanie kija, naginanie ludzi do swoich kaprysów i potrzeb - to były jego koronne "konkurencje", które uprawiał długie lata wytrwale i szczęśliwie. Dla satysfakcji własnej z "mocnego życia" i w ramach "życiopisania" dla interesów "męskiej literatury". W nocy z piątku na sobotę mógł stracić zaufanie do życia (lub życie do niego), mogło opuścić go szczęście, mógł z wiekiem utracić sprawność balansowania na krawędzi, pokerowej zagrywki z życiem, chytrej gry ze światem, mogły go znudzić kołowania i nawroty, ucieczki od ludzi do ludzi, od żony w Niemczech do kochanki w Izraelu i z powrotem. Mógł też zwyczajnie poczuć się zmęczony i zapragnął po prostu odejść - jak co noc rutynowo odchodzi się w trudny sen lekko doprawiony chemią. Tyle że tym razem ilość seconalu nie gwarantowała przebudzenia i Marek Hłasko - jak przedtem Marilyn Monroe, a później Jerzy Kosiński - postanowił "spać nieco dłużej".
Mogło być jeszcze inaczej. Warto bowiem zauważyć, że zdobywcy himalajskich ośmiotysięczników zazwyczaj wzorowo przeprowadzają atak i wielokrotnie - upojeni zwycięstwem, odprężeni, zdekoncentrowani - giną w zejściu. Wiosną 1969 roku Hłasko pozałatwiał parę bieżących spraw (pamiętać jednak trzeba, że Marek swoim zwyczajem "porządkował" sprawy chaotycznie, nieporządnie, rzec by można w jedną stronę, w drugą otwierając furtkę nowym zamętom i kłopotom). Gdy znów upomniała się o niego Europa, gdy pojawiła się szansa odwiedzenia Izraela, nakręcenia tam filmu i spotkania się z Esther Steinbach, gdy skończył w Kalifornii wielomiesięczny kurs pilotażu, a także swą nową "amerykańską" powieść Palcie ryż każdego dnia, gdy zawarł pomyślne kontrakty z telewizją zachodnioniemiecką, zabezpieczając, po raz pierwszy może, swoją przyszłość, niewykluczone, że Marek Hłasko, przy całym sceptycyzmie i zmęczeniu, mógł poczuć się zwycięzcą. Tym, który bierze sprawy jak stery w swoje ręce, nie ślepą igraszką losu, zakładnikiem okoliczności i mężem swojej żony. W pierwszej kolejności pożegnał się bez żalu z amerykańską iluzją, podtrzymywaną przez Romana Polańskiego, z hollywoodzką Fabryką Snów. Nie miał widać szczęścia czy talentu Krzysztofa Komedy, z którym się serdecznie zaprzyjaźnił, gdy ten pisał w Stanach słynną muzykę do Rosemary's Baby Polańskiego. Reportaże z Ameryki i scenariusze filmowe przybysza z Polski okazały się mrzonką, a trudno było Hłasce na dłuższą metę żałować nienajgorszych pieniędzy zarabianych ciężką fizyczną pracą w fabryce blachy. Wizyta w Izraelu, w kwietniu i maju, na planie kręconego w Ejlacie przez niemiecką telewizję - według scenariusza Hansa-Jürgena Bobermina i z byłą żoną Sonią Ziemann - filmu Wszyscy byli odwróceni uświadomiła mu co najmniej dwie sympatyczne rzeczy: że na wakacjach i sentymentalnych podróżach można jeszcze zarabiać, odcinając kupony praw autorskich od starych utworów, a do tego mieć koło siebie, naraz, na wyciągnięcie ręki (bo z jedną widział się na planie, a drugą spotykał na plaży), bezkolizyjnie i bez męczącej konspiracji dwie prawdziwie bliskie kobiety. Starszą o siedem lat aktorkę Sonię i o tyleż młodszą od siebie, piękną i namiętną stewardessę Esther. Słowem, że można uprawiać ulubione zajęcie wszystkich bardziej odważnych i naprawdę szczerych mężczyzn, zdolnych wyłamać się z mieszczańsko-religijnej, a nieludzkiej moralności europejskiej: budować choćby namiastkę haremowej poligamii; zwielokrotniać to, czego nie można pogłębić. W poszukiwaniu nieuchwytnej pełni wibrować, oscylować, kołować i krążyć pomiędzy, nawarstwiać i sumować doznania, sycić zmysły i radować duszę. Wszystkich piszących o Marku uderza w tych ostatnich miesiącach i tygodniach zasadnicza sprzeczność, rozjemczość jego deklaracji, razi, że mniej więcej to samo jednym tchem mówił z przekonaniem obu kobietom, obiecując żyć z nimi, to w Europie, to w Izraelu. Są i tacy, co wywlekają jeszcze i podnoszą jego związki z mężczyznami, jego rzeczywisty czy latentny homoseksualizm. Widać pragnienie uczuciowej p e ł n i przekraczało spontanicznie granice płci, penetrowało zakazane rewiry i rezerwaty. W tym duchu można odczytać choćby ostatnią wypowiedź do dziś "zakochanego" w Hłasce Henryka Berezy ("Twórczość" 2006 nr 10), który podkreśla czar i siłę osobowości Marka, wysoką temperaturę emocjonalną kontaktów i odżegnuje się z całą mocą od mitów społecznych i tanich sensacyjek, od obiegowych wyobrażeń i trywialnych praktyk homoerotycznych.
"To, co mnie wiązało z Markiem Hłaską, zawsze jest rozpatrywane od strony domniemanych inklinacji homoseksualnych u mnie, czy nawet u nas obydwu, co jest czymś zupełnie bezsensownym, ponieważ przy wszystkich moich swobodach seksualnych akurat w tym wypadku w ogóle takie sprawy nie wchodziły w rachubę. Z całą pewnością to było coś, do czego pasuje słowo miłość i właściwie każde inne jest niestosowne."
Hłasko budził miłość i niekiedy, pewnie na krótko, ją dawał. Nienajgorszy znawca jego duszy i jego uwodzicielskich "technik", Leopold Tyrmand, napisze bez ogródek, że Marek za każdym razem, z mniejszym czy większym przekonaniem, z teatralnym przejęciem - i najczęściej dobrym skutkiem - rzucał wybrance świat do stóp. Tyle że "kochało się go zazwyczaj 24 godziny; nie można było dłużej". Przypadek Berezy (który, jak sam przyznaje, od poznania Hłaski do jego wyjazdu z Polski na dwa lata oddał się całkowicie "do jego dyspozycji"), przypadek innych wyznawców i totumfackich: "Dyzia" - Władysława Tubielewicza, Marka Nizińskiego, nawet Krzysztofa Komedy, pozwalającego w swej nieśmiałości rozbuchanemu "Hłaskowerowi" na wszystko, nawet na pijackie wygłupy, które zdolnego jazzmana będą kosztować życie, wszystkie te słabości i historie miłosne potwierdzają siłę atrakcyjną Marka Hłaski. Dowodzą, że jego magiczna moc nie znała barier i rozciągała się także na mężczyzn. Na szczęście maślane oczy u pań i panów, grożące prawdziwą epidemią oddania, nie stały się udziałem wszystkich "hłaskoidów" i "hłaskofilów". Bywały samce - takie jak ojciec Agnieszki Osieckiej, Adolf Rudnicki, wspomniany już Tyrmand - nieczułe na wdzięk lub niezdrowo uczulone na sukcesy konkurencji, na tandetny seksapil pięknego Mareczka. Nawet we wspomnieniu pośmiertnym ("Kultura" 1969 nr 9) Tyrmand zazdrośnie nie poskąpił złośliwości, jakby bolały go te wszystkie dziewczyny, które omijały jego drzwi i szły jak w dym w ramiona piękniejszego rywala, a po rozstaniu - jak Hania Golde - w ataku egzaltacji całowały płyty chodnikowe przed bramą Marka na Częstochowskiej 16/18. Dom przy Częstochowskiej stanowił dowód na to, że swym talentem i wdziękiem Hłasko uwiódł nawet premiera Cyrankiewicza. Ten bowiem chwilę przed Odwilżą, w kwietniu 1956 roku, wyfasował młodemu twórcy, wschodzącej gwieździe nowej literatury z puli Rady Ministrów garsonierę na Ochocie. Z chwilą "ucieczki" za granicę "szkalującego Polskę Ludową" renegata i zdrajcy, dwa lata później przydział zostanie cofnięty. Hłasko już do końca zostanie poza burtą - bez ojczyzny i bez własnego kąta. Umrze tragicznie - na obczyźnie i w cudzym mieszkaniu. U Boberminów w Wiesbaden, przy Hauberrisserstrasse 26. Jak zwykle w drodze - znikąd donikąd.
Tajemnicę ostatniego wieczoru z piątku trzynastego na sobotę czternastego czerwca 1969 roku zabrał Marek, ostatecznie jak się zdaje, ze sobą. Każda śmierć, zwłaszcza tragiczna, przedwczesna, w najmniej stosownej chwili, gdy najgorsze jakby za nami, gdy łapie się jakiś kierunek, gdy się coś na kostropatej drodze wygładza, prostuje, zapala - jest dramatycznym, niemym wyznaniem. Autor W dzień śmierci Jego, Powiedz im, kim byłem, Cmentarzy, Sowy, córki piekarza pozostawił nas z kłopotem i skazał na domysł. Bywa czasem, że połowiczne sukcesy na małym odcinku uświadamiają ryzykowność całej drogi, nieusuwalną klęskę całego programu, życie wychylone ku śmierci i nicości też może byś takim przegranym w założeniu, na wstępie programem, skoro mądry Ajschylos radzi płakać nie rutynowo u trumny starca, ale o wiele oryginalniej - u kołyski dziecka. W każdym razie nasz trudny szlak, nasze istnienie może zostać tak właśnie, pewnego dnia, w pewnych okolicznościach - w rozbłysku intuicji przepalającym rutynę zobaczone. I wtedy człowiek może podjąć wyzwanie, może wzorem bohaterów Dostojewskiego, wzorem Kiryłowa z ukochanych przez Hłaskę Biesów, zapragnąć dowieść, że nie jest jedynie kupką nieszczęścia i korkiem na fali, że jeszcze o czymś stanowi. Dowieść w najbardziej paradoksalny sposób swej trudnej, strasznej, królewskiej czy boskiej wolności. Rzecz jasna jest to patetyczna koncepcja tego, co stać się mogło "na skutek przedawkowania środków nasennych wymieszanych z alkoholem" w nocy 14 czerwca po wyjściu gospodarzy mieszkania przy trudnej do wymówienia ulicy w Wiesbaden "pomiędzy - jak czytamy w protokole oględzin zwłok - godziną pierwszą a ósmą czterdzieści pięć". Wersje patetyczne, jak uczy życie, zawsze prostsze niż wyobrażenie o nim, bywają zawodne, nieprawdziwe. Warto może jednak dać wiarę intuicjom i słowom matki, dopełnionym o sugestie przyjaciół, a tym samym przyjąć naturalny tok rzeczy i śmierć bez sensacji czy twarzy upiora. Marek, przy pozorach atlety, "nie miał zdrowia", nie nadawał się do wspinaczki na himalajskie kolosy, do przeżywania wielu życiorysów naraz, do życia na krawędzi i "nad stan", do prób wypornościowych i hazardowania się ze śmiercią. Jak na podstawie badań lekarskich utrzymywała matka - miał za małe serce w stosunki do wagi ciała i wzrostu. Prowadził nocne życie, spał od przypadku do przypadku, testował na sobie farmaceutyczne nowości, leczył się luminalem i konserwował w alkoholu, słowem: prowadził rabunkową gospodarkę zasobami organizmu. Niszczył siebie i niekiedy przy sobie marnował innych, jak w październiku 1968 roku zmarnował Komedę, ciągnąc go na pijaną wycieczkę po skalno-kolczastych krajobrazach Miasta Aniołów. Wiadomość o śmierci Krzysztofa po paru miesiącach agonii zastała Marka w Wiesbaden i przybiła do reszty. Miał podobno powiedzieć, jeszcze w Stanach, Zofii Komedowej, że jeśli Krzysztof umrze, to i on pójdzie za nim. I poszedł, w odstępie paru tygodni (25 IV - 14 VI), potwierdzając jakże smutną diagnozę o zmarnowanym pokoleniu tych, co w Październiku '56 zachłysnęli się wolnością - i udławili. Jakby nie nauczyli się oddychać naturalnie, oddychać inaczej niż ściśle odmierzonym i skąpo dawkowanym tlenem w nieprzewietrzanym baraku Obozu.
Feralnego wieczoru u Boberminów przy Hauberrisserstrasse, po kolacji zakrapianej alkoholem, Marek poprosił o muzykę i dostał od redaktora zachodnioniemieckiej telewizji - jak na ironię - płytę z chórem Armii Radzieckiej, którą przesłuchiwał parokrotnie, jeszcze wtedy - może wtedy najuważniej - gdy koło północy został już sam w pustym pokoju. Może słuchając takich pieśni ze stali i lodu, jak "Sołdaty" czy "Żołnierzu, do szeregu stań!", po słowiańsku nostalgicznych, powalająco pięknych, stawiających na baczność, a może pod ścianą, i rozjeżdżających duszę jak czołg, wpadł nieodwracalnie w melancholijny nastrój. A ten ożywił najgorsze wspomnienia i przeczucia, które już raz przynajmniej uświadomił sobie, pisząc jednym tchem, jak w transie, w końcu 1965 roku dla Giedroycia - i dla nas wszystkich - nieocenionych Pięknych dwudziestoletnich. Książkę przedziwną, bo rozdygotaną, przyczajoną i stłamszoną, przewrotną, chojracką i zalęknioną jednocześnie, ścichapęk parabiografię, w której śmiech i zgrywa, smarkateria i fanfaronada podszyte są autentyczną grozą istnienia i straszliwym, bezdennym cierpieniem. Kto chce czytać Pięknych... jak hecę, jak łże-pamiętnik z durnej młodości, jak sowizdrzalsko-cyniczną bufonadę czy zbiór środowiskowych anegdot - niech tak czyta i odejdzie rozbawiony. Niech się pośmieje, rozweseli - "i ja mu życzę zdrowia", jak by powiedział zmarły tragicznie w dziesięć lat po Hłasce Edward Stachura. Dla tych jednak, co żyli w stalowym Systemie, który nie zna wątpliwości, nie ma poczucia humoru i który nie wybacza polnym konikom swawolnych podskoków i podejrzanej wesołkowatości, będzie to zawsze, pod przykrywką zmiękczających anegdot czy facecji, dokument rozpaczy, paraliżującej niemocy i nieuleczalnego cierpienia.
Hłasko poznał na wylot (a najczęściej była to "obserwacja uczestnicząca") ów "najweselszy barak w socjalistycznym obozie". Dlatego mógł wyznać bez mrugnięcia powieką: "Mistrzem mojej młodości nie był Hemingway ani Jerzy Andrzejewski. Był nim Tadeusz Barwiński, oficer Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego" i podeprzeć się surrealistyczną anegdotą, przeprowadzoną w nienagannym hemingwayowskim stylu:
[...] Samodzielny kazał mi usiąść.
- Jak się nazywacie?
- Marek Hłasko.
- Urodzony?
- Czternasty, pierwszy, trzydziesty czwarty.
- Gdzie?
- W Warszawie.
- Ojciec.
- Maciej.
- Zawód.
- Adwokat.
"Samodzielny" zdziwił się.
- Adwokat?
- Adwokat.
- Żyje?
- Nie.
- Matka?
I tak dalej, i tak dalej. Wreszcie powiedział:
- Wy zostaliście tutaj skierowani przez "Trybunę Ludu"?
- Tak.
- Jako korespondent terenowy?
- Tak.
- Dlaczego przestaliście pisać?
- Pracuję po czternaście godzin na dobę. Nie mam kiedy.
- Nie potrzebujecie więcej pisać - powiedział "Samodzielny". - O wszystkim będziecie mówić mnie.
- O czym?
[...] Aresztowano mnie w parę dni później za odmowę współpracy. Argumentacja oficera milicji - tym razem odbywało się to w Pałacu Mostowskich - była prosta: ponieważ pracuję [jako kierowca] w firmie powszechnie znanej ze złodziejstwa, muszę wiedzieć, co się tam dzieje; ponieważ odmawiając współpracy zapobiegam tym samym wykryciu faktów sabotażu gospodarczego, podlegam karze z artykułu i tak dalej, i tak dalej. Wtedy właśnie zdjąłem paseczek, krawacik i sznurowadełka; Polacy lubią eufemizmy. Nic nie mogę na to poradzić; nie pytano mnie o radę przy urządzaniu Państwa Polskiego.
W więzieniu zawsze jest wesoło, jeśli się do tego podejdzie w sposób właściwy. [...] W ogóle nie jest tak źle, jeśli zaufa się tylko szaleństwu. [...] W Pałacu Mostowskich nie siedziałem długo. Pomyślałem sobie: potrzymają cię do śledztwa, a potem dostaniesz swojego piątaka. To nieważne, że nikt nie będzie wiedział dlaczego: wymiar sprawiedliwości nie polega na pytaniu, kto jest winien, a kto nie; chodzi o to, aby mieć winnego. Nie czytałem jeszcze wtedy Koestlera, gdzie sędzia śledczy [Iwanow czy Gletkin] prowadzi długie, serdeczne rozmowy z gościem [jest nim Rubaszow, czyli Bucharin], którego chce zlikwidować. [...] Kiedy Jeżow likwidował Jagodę, powiedział zebranym członkom GPU, że znany jest mu fakt, iż Jagoda pracował dla Ochrany. Nikt nie zaprotestował; w czasie kiedy istniała Ochrana, Jagoda miał dwanaście lat. [...]
Ja wtedy, w Pałacu Mostowskich, powiedziałem sobie: Balzak ci nie pomoże, Żeromski też nie; ale pomoże ci Lord Lister [bohater serii zachodnich kryminałów]. W ten sposób zostałem konfidentem policji pracującym pod kryptonimem "Wanda". Wanda to imię mojej dziewczyny; uważałem, że tak będzie zabawniej. Zwolniono mnie.
Inny, pozostający w pamięci niczym zatruty brzeszczot, fragment Pięknych dwudziestoletnich (opublikowanych przez Giedroycia w maju 1966 roku i całkowicie zakazanych w ojczyźnie Hłaski) dotyczy zjazdu młodych literatów w Oborach pod Warszawą w kwietniu 1954 roku. Pod wodzą Stefana Żółkiewskiego rozprawiano - jak zwykle zresztą - albo "o zagadnieniu typowości w literaturze", albo o partyjności i próbowano różnych sposobów indoktrynacji, zastępując rozum "wiedzą o tym, jak należy myśleć".
Była tam jedna dziewczyna, której nazwiska nie mogę sobie pomnieć; pamiętam tylko, że była wyjątkowo ładna. Pewnego dnia odczytała nam fragment swojej prozy; była to opowieść o funkcjonariuszach bezpieki. Panowie ci, po długich i serdecznych rozmowach, przekonywali więźniów, nad którymi została im powierzona opieka, iż ci działali niewłaściwie, i więźniowie rzucali im się na pierś z łkaniem wyrażając skruchę i obiecując poprawę. To wszystko co pamiętam z tego zjazdu; było tam wielu commies [komunistów], ale nawet oni zachowywali pełne żenady milczenie, a ja patrząc na śliczną buzię czytającej myślałem sobie: dlaczego ona nie może zostać po prostu dziwką? Dlaczego musi jeszcze pisać?
Stalowy System przyniesiony na bagnetach i z pieśnią na ustach o najbardziej wolnym kraju na świecie ("Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolna dyszyt cziełowiek...") od jakiegoś momentu nie był dla Hłaski problemem. Był brutalnym faktem i sprawą do załatwienia. Wciąż otwartym problemem, źródłem nieustannego zdziwienia mógł być co najwyżej autor owej pieśni, odwracający - ze strachu?, dla korzyści? - kota ogonem, tworzący rzeczywistość "całkowicie fantastyczną". Problemem, i to wstydliwym, budzącym wciąż osłupienie, był sam mechanizm perwersji i inwersji, tudzież sprawność tego mechanizmu, dokonująca spustoszeń w świadomości człowieka, niezależnie od tego, czy był to "serioznyj" literat Putrament, czy wesołe maszynistki z redakcji odwilżowego "Po prostu". Postraszony służbą wojskową redaktor Marek Hłasko, w stanie świętego oburzenia wystukuje razu jednego list do znajomego, w którym opiniuje z brutalną szczerością dotkliwą rzeczywistość. Z przyzwyczajenia pisze go przez kalkę.
W dwie godziny później wezwał mnie Lasota [Eligiusz Lasota, naczelny "Po prostu"]. Wyglądał jak Jasiński: młodzian piękny i posępny.
- Słuchaj, stary - zaczął redaktor najbardziej bojowego pisma w Polsce. - Muszę cię prosić, abyś zgłosił podanie o dymisję.
- Dlaczego?
Tragicznym gestem Lasota wyciągnął z szuflady kopię mojego listu i pokazał mi ją. [...] A kto przyniósł kopię tego listu do Lasoty? Maszynistki; osiemnasto- i dwudziestoletnie dziewczynki, z którymi się flirtowało. I po co tym ludziom niepodległość? Niech pozostaną do końca świata stróżami braci swoich, i niech się nudzą.
Jerzy Putrament, posądzany powszechnie o agenturalność i współpracę z policją polityczną autor paru propagandowych, antyamerykańskich szmatławców, jak "Rozstaje", "Arka Noego", "Na literackim froncie", "Dwa łyki Ameryki", przelicytował jednak mądro-głupie maszynistki z Wiejskiej. Donos na Hłaskę złożony w radzieckiej prasie przelał czarę goryczy i na wiele lat przed głośną Tischnerowską dyskusją o specyficznym gatunku homo sovieticus postawił problem wszczepiennej zarazy w duszy mieszkańca Obozu. Problem groźnego mutanta wyhodowanego przez System. Gotowego na wszystko, podłego z upodlenia i niszczycielskiego...
Mam mu zresztą do zawdzięczenia, i to dużo: siedząc w Berlińskim Klubie Dziennikarzy przeczytałem w 'Izwiestiach' paszkwil na samego siebie [...]. 'Izwiestia' są, jak wiadomo, gazetą rosyjską, ale autorem donosu był polski pisarz Jerzy Putrament. Działo się to w lipcu 1958 roku; odłożywszy gazetę, po raz pierwszy pomyślałem, iż stanie się być może i tak, że nigdy nie wrócę już do Polski. I tak się właśnie stało.
Putrament poszedł dalej niż osławiony SKIZ (Zygmunt Wasilewski) z "Trybuny Ludu", autor wielokrotnie przytaczanego i przetaczanego z jednej strony na drugą - pamfletu "Primadonna jednego tygodnia" (TL z 5-7 kwietnia 1958 roku, nr 95-97). SKIZ odtworzył lepiej czy gorzej stanowisko p o l s k i c h czynników partyjnych czy partyjno-rządowych, Putrament wyniósł sprawę Hłaski, zaprzańca i zdrajcy, na forum całego Obozu, stworzył rodzaj międzynarodowego listu gończego i wskazał poniekąd cel sowieckim służbom specjalnym. Przyznać trzeba, że nie mógł uderzyć dotkliwiej i perfidniej. Jeden z najdrastyczniejszych, najbardziej zapadających w pamięć fragmentów-obrazów Pięknych dwudziestoletnich dotyczy traumatycznych przeżyć dzieciństwa: spotkania jedenastolatka, na szlaku wielkiej ucieczki z powstańczej Warszawy, z "wyzwolicielską" Armią Czerwoną, z prawdziwym radzieckim człowiekiem. Spotkania w świętym mieście Częstochowie z całkowicie zdesakralizowaną historią - nieubłaganą jak toczący się walec dziejowej Konieczności, nieodwołalną jak nagi instynkt, fatum czy śmierć. Jeszcze po dwudziestu latach te właśnie częstochowskie wspomnienia dwutygodniowego przemarszu "sowieckich sokołów" w styczniu 1945 roku są zadziwiająco świeże i plastyczne. Wdrukowane na zawsze w młodą świadomość wstrząsające sceny i obrazy mają dziwną moc przerażającego autentyku, paraliżującego memento...
Rosjanie weszli: rozbito cysternę ze spirytusem i potem ludzie leżeli w błocie pijąc spirytus zmieszany z rozdeptanym śniegiem. [...]
Szli przez szereg nocy i dni śpiewając jedną i tę samą pieśń: o bohaterze Czapajewie, który hulał po Uralu; nocami gwałcili, a wtedy ci, którzy trzymali za ręce szarpiącego się męża tej kobiety, mówili do niego uspokajająco i ze zdziwieniem: "Ty czewo bezpokoiszsia? Razoczek żonku pierejebiom i dostatoczno". A ci idący na ulicy wciąż śpiewali o Czapajewie i o tym, że dostali list pierwszego maja od swej matki, która pyta, czy nie zabito go jeszcze. Mieli dużo dobrych pieśni; o tym, że gniew ich jest święty i pieni się jak fala; o tym, aby nie rozpaczały ich matki i życzyły im dobrej drogi, kiedy idą pod gwiazdami zwycięstwa; i o tym, że piją za Ojczyznę i Stalina; a potem naleją po jeszcze jednym. I dopiero dzisiaj wiem, że Rosję można zrozumieć także poprzez śpiew; kłamią ich nędzne książki i głupie gazety; ale melodie prowadzące do zwycięstwa są prawdziwe i w nich jest siła narodu; i prawda, że każdego żołnierza można pokonać, ale nie żołnierza rosyjskiego.
Kładli się spać na śniegu w bramie naszego domu; nie chcieli wejść do środka i zasypiali natychmiast, a rano budzili się i otrząsali jak psy po wodzie; gotowali swoją kaszę z kawałkiem słoniny i szli na Berlin. Brali nasze zegarki i nasze obrączki; brali nasze kobiety, ale nie chcieli naszej gościny i naszego dachu nad głową. Pamiętam, jak gwałcili jakąś kobietę na podwórku, a potem któraś z naszych kobiet, chcąc uchronić się od tego losu, podeszła do zapinającego rozporek sierżanta i podała mu kielich wódki mówiąc: "Wasze zdarowie, kamandir". Sierżant wyjął z jej rąk butelkę i rzucił ją o ścianę; i wtedy zrozumiałem, że żadna pogarda nie jest tak straszna jak pogarda człowieka rosyjskiego. Oni rozdeptali szkło i dołączyli do tamtych, idących na Berlin i śpiewających o Czapajewie.
A potem przeszły oddziały bojowe i weszły wojska NKWD i my wszyscy poszliśmy patrzeć, jak będą rozwalać rodziny własowców mieszkające o parę domów dalej. Ci z NKWD zajechali na podwórko willisem i sierżant krzyknął nie wyłączając motoru i nie wychodząc z maszyny: "Wychodźcie, bracia!" - i oni wyszli; ustawili się pod murem, a sierżant przejechał po nich karabinem maszynowym; odjechali nie sprawdziwszy nawet, czy w piwnicy domu starał się ktoś ukryć, my wszyscy, którzy rzuciliśmy się, aby ukraść co się tylko da, zobaczyliśmy, że nikt z nich nawet nie próbował ukryć się; wszyscy leżeli martwi i przyprószeni śniegiem. Więc [...] myśl o tym i pamiętaj, że jeśli przyjdą tu kiedyś, to nie próbuj nawet uciekać. [...] Nie ciesz się z tego, że masz paszport uciekiniera i że wolno ci mieszkać w Szwajcarii, Francji czy we Włoszech; na końcu tak czy owak będziesz sam; ale jeszcze przedtem będziesz sam przez całą drogę i nikt nigdy nie uwierzy ci w to, co mógłbyś powiedzieć i co chciałbyś powiedzieć.
Wierzymy głęboko, że mimo pozycji beniaminka i primadonny (wcale nie jednego tygodnia czy jednego sezonu), jupiterów i szumu medialnego, który był mu potrzebny jak woda, wódka i przestrzeń, mimo owocnego romansu z filmem polskim u progu kariery, a na końcu pomyślnych kontaktów z telewizją zachodnioniemiecką i pożenionych ze sobą "miłości życia", Soni i Esther, Marek Hłasko był w swojej beznadziejnej ucieczce, w swoich błądzeniach sam. Wierzymy, że mimo cynicznej zgrywy i "miny błazna", chojractwa i "podrygów męskości", mimo "sposobu na życie", nie zawsze pierwszej świeżości i najlepszego gatunku, mimo obiecanych czy wmówionych mu karmazynów i amarantów (vide: Agnieszka Osiecka, Szpetni czterdziestoletni, Warszawa 1985, hasło: Hłasko) - ten urodzony literat, mistrz "prawdziwego zmyślenia" (pojęciem tym rozwiązywał odwieczny problem i konflikt prawdy i fikcji), ten artysta-albatros bywał całkowicie bezradny i bezbronny wobec realności. Tym bardziej że swym anarchizującym brakiem pokory drażnił i prowokował najstraszniejsze bożyszcza XX wieku, a spontanicznym, demonstracyjnym brakiem współpracy skazywał się na niemoc, izolację i klęskę. Już afera z wyjazdem i powrotem do kraju - gdy zwabiono go w pułapkę Berlina Zachodniego i skutecznie zaszachowano, zmuszając, by "kruszał" latami na obczyźnie, by w żebraninie o powrót nabierał respektu dla Urzędu i Władzy - miała go nauczyć, kto ważniejszy, "kto tu rządzi" i po czyjej stronie jest Siła. Poufne lub ściśle tajne szyfrogramy, słane z ambasad w Paryżu, Berlinie, Tel Awiwie do centrali w Warszawie, i w drugą stronę, mówią same za siebie. A oto parę z nich, z końca lat pięćdziesiątych, w tym słynny szyfrogram-instrukcja z 28 stycznia 1959 roku autorstwa Mariana Naszkowskiego, wiceszefa MSZ. Łatwo go rozpoznać - jest utrzymany w najbardziej kategorycznym tonie, zamykającym wszystkie furtki i drogi do kraju.
"Hłasko [...] zupełnie nieodpowiedzialny, zawzięty, praktycznie w ręku 'Kultury', zależy mu jednak na utrzymaniu kontaktu z krajem."
"Oba wywiady [w 'Le Figaro Litteraire' i w 'L'Express' z kwietnia 1958 roku] mają posmak polityczny, winny być wzięte pod uwagę przy podejmowaniu decyzji co do naszego udziału w Cannes [z polsko-niemieckim Ósmym dniem tygodnia Forda według opowiadania Hłaski]."
"Naszym zdaniem nie szkodzi, jeżeli Hłasko poczeka na decyzję; przekonamy się, czy myśli o powrocie poważnie, czy też gotów jest zmienić decyzję."
"Wobec Hłaski nie przejawiajcie żadnego zainteresowania ani pośpiechu. W razie gdyby dobijał się o odpowiedź, niech go Tomczyk [urzędnik w telawiwskim konsulacie] przyjmie i oświadczy, że przekazał zapytanie do Warszawy i odpowiedzi dotąd nie ma. [...] Dla Waszej informacji: nie bardzo nam zależy na powrocie tego łobuza, ale w każdym razie jakieś jego publiczne oświadczenie mogłoby być wzięte pod uwagę przy decyzji."
"Hłasko zjawił się dzisiaj w poselstwie, prosząc o kilkuminutową rozmowę ze mną. Przyjął go Tomczyk. H. płakał. Napisał w obecności Tomczyka list adresowany do mnie: 'Proszę przyjąć mój list jako prośbę człowieka zrozpaczonego i potrzebującego pomocy. Chcę wrócić do Polski, ponieważ tylko tam mogę być szczęśliwy, ponieważ tylko tam mogę pracować i pisać, ponieważ tylko tam moje życie może mieć jakiś sens i cel'."
"Wasza rozmowa z Hłaską była zupełnie niepotrzebna i w dodatku przeprowadzona fałszywie. [...] Działaliście niezgodnie z naszą instrukcją z 28 stycznia. Od tego czasu minęło kilka miesięcy i sprawa powrotu Hłaski doznała dalszej dezaktualizacji. Jego zachowanie, w miarę cyniczne, w miarę głupkowate, pogłębiło dezaktualizację. [...] Na powrocie H. dalej nam nie zależy. Niepotrzebne są nam również obecnie żadne jego wypowiedzi kajające się. Osoba H. przestała być w kraju problemem. W opinii zachodu H. również sam się wykończył."
Lodowate słowa ministra Mariana Naszkowskiego z porywającej "korespondencji" z ambasadorem Antonim Bidą, literackim bohaterem Pamiątki z Celulozy (1952) Igora Newerlego, to praktycznie epitafium czy nekrolog Marka Hłaski. Ten, jakby w przeczuciu dalszego kierunku uderzenia, którego celem miało się stać zeszmacenie, zmarginalizowanie, skompromitowanie i skazanie na niebyt człowieka i pisarza, osoby i twórczości, daje zawczasu, bo już w połowie 1958 roku ("Kultura" nr 6), i nie tylko SKIZOWI z "Trybuny Ludu", słynną odpowiedź pod znamiennym tytułem: "Chwileczkę, grabarze..." Przyznając sobie prawo do buntu w imię prawdy, choćby najczarniejszej, ma zarazem świadomość ceny tej prawdy, jakże jeszcze niepełnej, spętanej oporami i konwencjami; ma świadomość, że wypowiadając wojnę poststalinowskiemu Systemowi, który nie wybacza, wstąpił na niebezpieczną drogę...
Wierzę w bunt jako najwyższą formę do życia młodych. Wierzę w bunt jako najwyższą formę nienawiści do terroru, ucisku i niesprawiedliwości i wierzę również w to, że nie ma buntu bez celu, chociaż w interesie świata, który kocha swoich buntowników, leży to, aby ich zabić. A bunt nie może być sprawiedliwy, tak jak nie jest sprawiedliwy świat, w którym rodzi się bunt. [...]
Krytyka polska jest krytyką morderczą: każdy, kto pisze o jednej sprawie trochę dłużej niż sprawia to przyjemność kilkunastu snobom - jest uważany za pogrzebanego. A mnie się wydaje, że nie napisałem jeszcze nic z tego, co pragnąłbym napisać, że wszystko to nie oddało ani jednej setnej mojej nienawiści do istniejącego porządku rzeczy, że ciągle mówiłem za cicho i że życie, którego byłem świadkiem przez tyle lat było o wiele straszniejsze i o wiele bardziej ponure niż wszystko, co napisałem. I niech będą przeklęci ci, którzy o tym milczą. To nie ja wymyśliłem Warszawę [...], w której ludzie trzęśli się ze strachu [...], w której najwyższym dobrem biedaków była butelka wódki [...], w której dziewczyna była tańsza od butelki wódki - to ta Warszawa wymyśliła mnie.
Ale minister Naszkowski, gdy unieważniał i grzebał Hłaskę dla Polski i dla świata, niewiele wiedział o tej Warszawie, choć w niej przecież urzędował; niewiele widać z gabinetów i przez szyby służbowego wozu, przemykającego z obstawą ulicami podretuszowanej ideologią stolicy. Nędza jest nieestetyczna, psuje apetyt i smak wybranym. Dla niego, jak dla SKIZA z "Trybuny", Hłasko uprawiał dywersję, "czarne lakiernictwo", "nihilizm wobec wartości", "pozerską imitację 'czarnej' literatury Zachodu", epatowanie patologią i brutalnością, słowem: swoje wynaturzone obserwacje "sprzedawał poza krajem, w ręce międzynarodowych handlarzy bronią przeciw komunizmowi". Nic dziwnego, że wyrok został wydany. Jego egzekutorem miała być retorsja i żelazna konsekwencja władzy, a także - na co po cichu liczono - niezrównoważony, histeryczny charakter Hłaski. No i zżerający wolę i zdrowie alkohol, skoro nawet hłaskofile i hłaskoidzi, w tym niejaki Andrzej Brycht, przebąkiwali o "zielonym głuptasie, marynowanym w wyborowej".
Choć towarzysz minister Naszkowski miał z pewnością wytrawnych informatorów, w rodzaju innych zaufanych towarzyszy: Gajewskiego, Pilarskiego, Zimniaka, Bidy, Tomczyka, Paula, w połowie 1959 roku nie był jeszcze w stanie przewidzieć tempa degrengolady i czasu ostatecznej anihilacji istoty pozbawionej naturalnego oparcia, korzeni czy "dworu" (jak powiadali bardziej złośliwi). Nie mógł przewidzieć czasu, w jakim może się rozłożyć i spalić człowiek niewątpliwie wrażliwy w przymusowych, niesprzyjających okolicznościach, w warunkach obojętności i izolacji czy nagonki i szamotaniny. Nie mógł również, przynajmniej na razie, ogarnąć i włączyć do gry czynników niemal podświadomych, głęboko ukrytych w duszy, tych wszystkich fobii i lęków tudzież ran, blizn, urazów, kontuzji, które mogą się niekiedy bezwiednie odnawiać i potęgować, jeśli znów zadziała bodziec analogiczny do "pierwszej przyczyny" kompleksu. Głęboko deprymujący "epizod częstochowski", ujawniony w 1965 roku przy okazji pracy nad Pięknymi..., wydobyty być może po raz pierwszy na światło dzienne i u f o r m o w a n y, to znaczy w pełni uświadomiony w akcie pisarskiej psychoanalizy, sześć, siedem lat wcześniej był jeszcze zakryty dla rozgrywającego dość podłą partię Pana Ministra. Nie mógł on jeszcze przy swojej ówczesnej niewiedzy, a raczej niedoinformowaniu, śmiertelnie postraszyć Hłaski Armią Czerwoną, która dopiero co - w październiku i listopadzie '56 - utopiła we krwi powstanie węgierskie (a za paręnaście lat, jeszcze za przytomności Hłaski, z "bratnią" pomocą jego rodaków w mundurach rozprawi się haniebnie i brutalnie z Praską Wiosną). Mimo to towarzysz minister dopiął swego i mógł się czuć w pełni usatysfakcjonowany. Uporem i konsekwencją przeciął pępowinę łączącą cwanego chłystka i notorycznego łgarza z Krajem, którego społeczeństwo ma ważniejsze sprawy na głowie i niebawem zapomni o rozdmuchanej "sprawie Hłaski". Zmusił delikwenta - nieroba, niebieskiego ptaka, naciągacza, kolekcjonera zaliczek i nagród - do opowiedzenia się po jednej stronie, do jawnej deklaracji politycznej: antypolskiej i antypatriotycznej (romans z Niemką, akcje w Kiepenheuer und Witsch, konszachty z paryską "Kulturą", podejrzane kontakty, znajomości i interesy w Izraelu). Zakręcił wreszcie polski kurek z pieniędzmi, zmuszając zachłanne usta do pozostania przy jednym cycku, i to takim, który kieruje się zasadą opłacalności, uważnie reguluje życiodajny strumień franków, marek, dolarów. Ładunek został założony - pozostawało poczekać na wybuch.
Dzięki przenikliwej i dalekowzrocznej polityce kulturalnej Partii, a w szczególności czujnej postawie ministra spraw zagranicznych Mariana Naszkowskiego, rząd Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej odniósł w końcu lat pięćdziesiątych walne zwycięstwo nad niesfornym polskim pisarzem - głosem październikowego pokolenia i symbolem politycznej Odnowy.
+ + +
Skąd miał wiedzieć Hans-Jürgen Bobermin, gdy w Wiesbaden przy Hauberrisserstrasse 26 w duszną, upalną noc piątkową 13 czerwca 1969 roku zakładał na talerz adaptera ebonitowy krążek z chórem sowieckich sokołów o głosach jak dzwon, że wykonuje najskrytszą, dalekosiężną wolę polskiego ministra. Że uświadamia gwieździe, gdzie jej miejsce po tym, jak klamka zapadła i spuszczono szlaban, iż może sobie wędrować, gdzie chce, ale nigdy już nie przekroczy granicy, której strzeże najlepszy, niepokonany, nieobliczalny, a do tego t a k śpiewający żołnierz. Skąd mógł wiedzieć Bobermin, pozostawiając Hłaskę sam na sam z Czapajewem i innymi herosami, ze świętym gniewem i bezgraniczną pogardą rosyjskiego człowieka, że kładzie oto przed potępieńcem - niczym Wierchowieński przed Kiryłowem - naładowany pistolet. Że przed "słusznym gniewem ludu" i "karzącą ręką Sprawiedliwości", przed znieważonym Mścicielem o uśmiechu pękniętej brukwi, który naprawdę nigdy nie wybacza, nigdzie z życia i z żadnym paszportem nie można uciec. Chyba że w Wielki Sen.
Aneta Wiatr © by "Twórczość" 2007 | |