[Magdalena Tulli, Skaza. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2006, ss. 182]
Dokonując sporego uproszczenia, można podzielić dobre książki na trzy kategorie. Do pierwszej zaliczam te, które się dobrze czyta, lecz zapomina o nich z chwilą dojścia do ostatniej strony. Na przeciwnym biegunie leżą książki, których lektura przypomina ciągnięcie łodzi po piachu. Każda kolejna strona wymaga wysiłku, a dobrnięcie do końca wywołuje ulgę. Wtedy też zaczyna się prawdziwa przyjemność obcowania z tekstem. Jego interpretacje i wspominanie są dużo milsze od pokonywania kolejnych zdań. Ideałem jest połączenie zalet obu kategorii - czerpania doznań zarówno w trakcie, jak i po lekturze. Jak to z ideałami jednak bywa, są one niezwykle rzadkie. Zdecydowana większość wartościowych tytułów mieści się w dwóch pierwszych kategoriach.
Skazę
Magdaleny Tulli z pełną odpowiedzialnością zaliczam do grupy drugiej. Kilka dni musiałem poświęcić, by przeczytać niespełna dwieście stron książki. Wymagały one ode mnie kilku podejść - jednorazowa próba przebrnięcia przez całość okazywała się zawsze zbyt dużym wysiłkiem. Gdy udało się dojść do końca i pojawiła się potrzeba - wywołana choćby koniecznością napisania recenzji - głębszej zadumy, z przekonaniem uznałem w swych myślach książkę Tulli za wybitną. Udało się bowiem stworzyć autorce dzieło oryginalne, ujmujące temat eksploatowany dotąd raczej przez literaturoznawców niż twórców literatury. W wydaniu beletrystycznym natomiast problem nabiera wyrazistości i w swoisty sposób podsumowuje wieloletnią dyskusję toczoną na szczeblu akademickim.Kim jest autor i jaka jest jego moc twórcza? - to kluczowe pytanie nasuwające się po lekturze Skazy. Wydawać by się mogło, że jest on demiurgiczną siłą władającą całym fikcjonalnym światem, który wychodzi spod jego pióra. Stwarza wszystkie kategorie literackie, dające się wyróżnić przy analizie literaturoznawczej tekstu, w tym narratora. Co jednak, gdy powieściowy świat zaczyna się wymykać spod jego kontroli, gdy nawet narrator nie jest w stanie nad nim zapanować? Staje się on autonomiczną wartością, samoczynnie rządzącą się rzeczywistością. I takie cechy ma właśnie świat stworzony przez Tulli. Ani pisarka, ani podmiot czynności twórczych (używając terminu Janusza Sławińskiego), ani wreszcie narrator nie są w stanie do końca przewidzieć toku opowieści. Tak naprawdę nie mogą mieć nawet pewności, że to, co widzą, dzieje się naprawdę. Podobnie zresztą jest z postaciami. Nie mają one komfortu pewności swojego istnienia. Stąd kolejno pojawiający się bohaterowie zwykle wprowadzani są zdaniem wstępu:
"Jeśli jestem motorniczym, czegoś się domyślałem od pewnego czasu" lub
"Jeśli jestem którymś z tych statecznych obywateli...". Literatura ma więc wartość samoistnienia, niezależnie od woli pisarza. Wydrukowane słowa aktualizują się z każdą kolejną ich lekturą. Autor traci nad nimi kontrolę. Nie zachowuje jej także stworzony przez niego opowiadacz. Zaczyna rządzić nimi wyobraźnia i tok myśli czytelnika. Tyle więc światów jednej powieści, ile jej odczytań - banalnie można podsumować intencje autorki Skazy.
W tym miejscu pragnę wytłumaczyć się z opinii o niełatwym zadaniu stojącym przed czytelnikiem, który chce zmierzyć się z najnowszą książką autorki W czerwieni. Głównym jego powodem jest brak spójnej historii opowiedzianej przez Tulli. Na Skazę (proszę wybaczyć modne słowo): jest codziennie podszczypywana przez notariusza, swojego pryncypała. Rezygnuje więc Tulli z tworzenia oryginalnych opowieści, jakby w akcie rezygnacji, przekonania, że i tak niczego nowego stworzyć nie jest w stanie. Wszystko przecież już było. Dlatego wyznaje:
"Cokolwiek by sądzić o historyjce toczącej się wokół placu, pomyślana została jako rzecz lekka i gładka, i nikomu to nie przeszkadzało. Dałoby się ją opowiedzieć w tonie powściągliwym, bez drżenia rąk, bez konieczności roztrząsania dramatycznych kwestii. Jeśli nawet było w niej trochę bólu, to podszytego śmiesznością. A jeśli pojawił się policjant, to tylko dla swych zabawnych właściwości, inaczej mówiąc, po to, by puszył się w przyciasnym mundurze". Wszystko więc w Skazie jest "normalne", znane nam z codziennych doświadczeń. Niczego nadzwyczajnego nam autorka nie opowie. Najlepiej więc dla literackiego świata byłoby, gdyby czytelnicy zostawili go w spokoju, nie przyglądali się mu ze zbytnią uwagą. Znużeni zwyczajnością obserwowanej rzeczywistości mogą bowiem zacząć domagać się wyjątkowych zdarzeń, kalkulować, że pierwsze dziesiątki stron są ciszą przed burzą, mającą uśpić ich czujność przed wielką katastrofą. Ta jednak nie nadejdzie. A to może krępować i policjanta, i aptekarza z powieściowego miasteczka. Jakoś tak głupio być nudnym, zwłaszcza gdy jest się bohaterem książkowym...
Dziwną książkę stworzyła
Magdalena Tulli. Najpewniej byłoby nazwać ją powieściowym studium pisania, wyrazem bezradności autorki wobec samostanowiącego się świata literackiego, w który ona tylko tchnęła życie, kazała mu stać się. A może nawet nie aż tyle, może on istniał, a pisarka wyłącznie go nazwała. To dość niewiele wobec nierzadkiej wiary w boską niemalże moc literatów, którzy stwarzają i panują nad kreowaną rzeczywistością. Ale nie tylko o ograniczeniach twórczych jest Skaza. Stanowi ona także traktat o zwyczajności - przedstawione miasteczko wyraźnie ciąży ku alegorii każdego Miasta, skupionego wokół placu, przez który przejeżdża tramwaj linii zero. Widzimy kamienice, szkołę, jakieś kino. Nic nadzwyczajnego. Klatka kliszy fotograficznej zużyta w dowolnym miejscu. Świat to zwyczajny, a jednak nieprzewidywalny. I to do tego stopnia, że nawet ta, która zwróciła na niego uwagę i poświęciła mu swoją książkę, nie potrafi nad nim zapanować. Nie potrafi go okiełznać także jej posłannik - narrator mający dogodną pozycję obserwatora przyglądającego się wszystkiemu z lotu ptaka. Zwyczajnością rządzi bowiem przypadek - to on decyduje o nietrwałości świata i niemożności przewidzenia mających w nim miejsce wydarzeń. Taka już jego natura. Każda zwyczajność na swój sposób może więc być oryginalna.
Paweł Urbaniak © by "Twórczość" 2006 | |