[Witold Bereś, Krzysztof Burnetko Kapuściński: nie ogarniam świata Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2007, ss. 354;
Podróże z Ryszardem Kapuścińskim. Opowieści trzynastu tłumaczy pod red. Bożeny Dudko, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007, ss. 218]
Jest 1981 rok. Błagowesta Lingorska przyjeżdża z ojczystej Bułgarii do Warszawy. Zamierza spotkać się z
Ryszardem Kapuścińskim, by uzyskać od niego zgodę na dokonanie tłumaczenia jednej z jego książek. Kilka dni po przylocie zapada na zdrowiu, do szpitala zabiera ją pogotowie. Następnego dnia słyszy na obchodzie od ordynatora, że odwiedzi ją "nasz słynny pisarz Ryszard Kapuściński". Przychodzi rzeczywiście i przynosi nowe wydanie Wojny futbolowej. To zgoda na tłumaczenie. Lingorska wraca do kraju. Dokonuje przekładu. A kolejne lata to czas bezskutecznych prób znalezienia wydawcy dla książki. Udaje się w 2002 roku - zbiór reportaży trafia na półki bułgarskich księgarń. Nieustępliwość zwycięża.
To streszczenie to jedna z trzynastu historii opowiedzianych przez tłumaczy książek autora Szachinszacha, składających się na zbiór zatytułowany Podróże z Ryszardem Kapuścińskim. Rzadko udawało się im znaleźć bez trudności wydawcę dla książek polskiego reportażysty. Bo gdy na przykład Katarzynie Mroczkowskiej-Brand i Williamowi Brandowi udało się po miesiącach starań przekonać w 1983 roku jednego z nich do wydania Cesarza w wersji angielskiej, to po kilku dniach jego przedstawiciel zażyczył sobie pisemnej zgody na zamieszczenie w książce wypowiedzi od wszystkich osób pojawiających się na jej kartach. Chciałoby się powiedzieć: nic prostszego... Cóż z tego, że wszyscy rozmówcy Kapuścińskiego mający głos w reportażu o Hajle Sellasje to pałacowi oficjele ukrywający się przed marksistowskim reżimem rewolucyjnym, którym polski autor zagwarantował pełną anonimowość? Prawo jest prawem - mówił na początku prawnik amerykańskiego wydawnictwa. W końcu się ugiął. Świetne tłumaczenie angielskie trafiło do rąk Anglików, Amerykanów i Australijczyków, rozpoczynając triumfalny pochód Cesarza przez kraje Zachodu, by w 1987 roku dojść na deski The Royal Court Theatre, na których etiopski reportaż został wystawiony przez Jonathana Millera i Michaela Hastingsa.
Niełatwe zadanie stało jednak zawsze zwłaszcza przed tłumaczami z krajów bloku wschodniego, którzy mieli zachciankę, by dokonywać przekładu książek autora - jakkolwiek to zabrzmi - polityczno-społecznego. Cesarz na przykład - książka, od której wielu chciało rozpoczynać translatorską przygodę z Kapuścińskim - niechętnie był puszczany przez cenzorskie oko krajów komunistycznych. Tekst był bowiem powszechnie postrzegany jako krytyka wszelkiej dyktatury, także tej w wydaniu sowieckim. Stąd też zawsze dziwiło mnie to, że zarówno Cesarz, jak i inne książki jego autora, które w zdecydowanej większości dotyczyły bądź władzy autorytarnej, bądź rewolucji, bez większych trudności ukazywały się w Polsce Ludowej. Temat pierwszy mógł zniechęcać Polaków do swoich "władców", temat drugi mógł zachęcać do ich obalenia...
Gdy czyta się wypowiedzi bohaterów Podróży z Ryszardem Kapuścińskim, trudno oprzeć się przekonaniu, że miał polski pisarz szczęście do tłumaczy. Przemawia przez ich słowa niezwykła pasja do twórczości "ich autora", a także niezwykły szacunek dla jego osoby. Pierwsze z nim spotkanie nierzadko wyznaczało ich zawodową drogę na kolejne dziesięciolecia. I nieważne było już wtedy, ile trudu przyjdzie im włożyć w dotarcie do celu ostatecznego - ujrzenia na półkach rodzimych księgarń książki z nazwiskiem Kapuścińskiego na okładce. Pierwsze spotkanie z Mistrzem (jak wielu z nich go nazywa) dawało im pewność, że ich rodacy powinni poznać jego myśli. Nawet jeśli miałoby być ich niewielu, jak w przypadku Albanii, w której nakład tłumaczenia Cesarza wyniósł zaledwie 500 egzemplarzy.
Nieustępliwość tłumaczy tekstów Kapuścińskiego w dążeniu do celu godna jest uznania, ale oczywiście nie jest ona sprawą przypadku. To uparte dążenie do wyznaczanych sobie celów "ich autora", zarażało ich wewnętrznym przymusem konsekwentnego działania. Upór Kapuścińskiego nierzadko zakrawał bowiem na szaleństwo. Choćby wtedy, gdy zachorował w Afryce na gruźlicę i leczył się z niej przez rok w polowych warunkach, nie informując nawet o chorobie ówczesnego pracodawcy - Polskiej Agencji Prasowej. Bo przecież ściągnęliby go do Polski... A na Czarnym Kontynencie było tyle do zobaczenia, tylu ludzi do poznania. Zresztą do Afryki nie było w stanie go zniechęcić chyba nic. Począwszy od 1957 roku wracał do niej systematycznie, mimo że co rusz serwowała mu ona kolejne choroby (m.in. tasiemce czy malarię mózgową) i liczne mało przyjemne przygody, chociażby więzienie w Kampali za fotografowanie więzienia wybudowanego za Amina czy kilkakrotne otarcie się o śmierć, gdy bywał zatrzymywany przez rozszalałych partyzantów, którzy chyba sami nawet nie bardzo wiedzieli, czego chcą, zaślepieni swym rozżaleniem na los, jaki zgotowała im Afryka: biedna, nękana ciągłymi wojnami, niepewna swej tożsamości. Sam Kapuściński zresztą przyznaje w jednym z wywiadów udzielonych Witoldowi Beresiowi i Krzysztofowi Burnetce (który znalazł się w książce Kapuściński: nie ogarniam świata), że
"warunki pracy były wtedy trudne, nie było żadnych nowoczesnych środków komunikacji. A mnie na dodatek brakowało pieniędzy. Inni dziennikarze mieli karty kredytowe, a ja musiałem oszczędzać nawet na połączeniach. Musiałem się nauczyć opisać zamach stanu w stu słowach, bo miałem sto dolarów, przekazanie słowa kosztowało dolara".
Zdaje się więc, że to w tych trudnościach zawodu korespondenta leży klucz do mistrzowskiej lapidarności stylu Kapuścińskiego. Gdy czyta się jego teksty, nie ma się wątpliwości, że żadne słowo nie jest w nich zbędne.
O przyjaźni między tłumaczami a Kapuścińskim decydowało zawsze coś jeszcze. Autor z niezwykłą serdecznością podchodził do każdego z nich - bez względu na to, czy miał do czynienia z osobą o silnej pozycji na literackiej scenie, czy ze studentem nie mającym na koncie żadnego poważniejszego tłumaczenia. Gdy na przykład przywołani już tłumacze Kapuścińskiego na język angielski przyszli do autora, by usłyszeć jego opinię na temat przetłumaczonych fragmentów jego prozy, usłyszeli:
"róbcie, jak uważacie, byle byście mieli z tego przyjemność". Takie słowa nie wyrażają "typowej" postawy autora, którego twórczość otarła się o literacką Nagrodę Nobla i była podziwiana przez najwybitniejszych literatów świata: z Salmanem Rushdiem i Gabrielem Garcíą Márquezem na czele. To podejście do swojego pisarstwa charakteryzujące się sporą dozą dystansu. Kapuściński nie traktował - jak się zdaje - swojej sławy ze śmiertelną powagą. Czasami nawet mu ona ciążyła. Ze śmiertelną powagą traktował natomiast zawsze swą pracę. Często powtarzał, że aby napisać jedną stronę tekstu, trzeba najpierw przeczytać sto stron tego, co napisali inni na ten temat. Przed napisaniem
Podróży z Herodotem miał ponoć przeczytać lub co najmniej dokładnie przeglądnąć około tysiąca książek poświęconych epoce mistrza z Halikarnasu. Nigdy nie spieszył się przesadnie. Nie dążył do napisania niezliczonej ilości tekstów za wszelką cenę. Jeśli zdobycie informacji do niewielkiego reportażu wymagało kilku tygodni pracy, to poświęcał je na to. Tego wymagała reporterska uczciwość wobec czytelnika, który oczekiwał informacji pewnej, sprawdzonej i z możliwie wielu stron obudowanej dodatkowymi faktami.
Dziś może trochę żal, że jednak pośpiech autora nie był większy. Nie należał bowiem do tych pisarzy, którzy męczyliby się z szukaniem tematów na kolejne reportaże. W rozmowach składających się na zbiór Beresia i Burnetki często pojawiają się pomysły na książki, na napisanie których do tej pory nie było czasu, a które chciałby autor jeszcze napisać. Oprócz słynnej (choć nigdy niepowstałej) książki wspomnieniowej z lat dzieciństwa spędzonych w rodzinnym Pińsku, na którą od kilku co najmniej lat zdawała się czekać publiczność literacka w Polsce, opowiadał Kapuściński o pomyśle napisania między innymi książek poświęconych Bronisławowi Malinowskiemu czy też Idiemu Aminowi. Zresztą tematów było więcej, a wszystkie zaczerpnięte z własnych doświadczeń. Dlatego też przez całe życie pozostawał Kapuściński wierny literaturze faktu - jak mówił, tyle przeżył i zobaczył, że wspieranie się fikcją czy zmyśleniem nigdy nie było mu potrzebne.
O fenomenie popularności książek Kapuścińskiego - jak sugerują ich tłumacze - decyduje jednak coś więcej. To swoisty humanizm postawy ich autora. W centrum zainteresowań Kapuścińskiego stoi zawsze człowiek. Nigdy głównym tematem jego reportażu nie jest abstrakcyjna idea czy zjawisko. Gdy autor pisze o nich, to zawsze pokazuje uwikłanie w nie swoich bohaterów, którzy raz rozumieją wydarzenia historyczne, a kiedy indziej nie. Czasami jest to rewolucjonista, który walczy o wolność kraju lub o własną godność (np. wybrani bohaterowie Chrystusa z karabinem na ramieniu), innym razem człowiek zniewolony przez system, w którym przyszło mu żyć (szczególnym przykładem tego jest Cesarz).
Jeśli w tekstach Kapuścińskiego pojawiają się "wielkie tematy", są zwykle tłem opowieści o człowieku, mieszkańcu kraju, w którym znalazł się reporter. Często więc opisuje pisarz codzienne życie swoich przewodników, ludzi, u których zamieszkał, napotkanych w restauracji przypadkowych gości. To oni naprawdę go interesują, bo są skarbnicą wiedzy o krajach i kontynentach, na których on przebywa. Ich zwyczaje, codzienne czynności, opinie na temat władzy, aspiracje i marzenia - to wszystko decyduje o obrazie danego kraju czy kontynentu. Reporter wiedział, że społeczeństw nie kształtuje się odgórnie, przez rozporządzenia i dokumenty państwowe, że jeśli chce się poznać i opisać społeczeństwa, to należy rozpocząć od poznawania ludzi, ich mentalności, sposobu myślenia, możliwości wewnętrznego rozwoju. Dlatego znaczną część swojej twórczej pracy poświęcał na rozmowy. Za dużo mniej wartościowe źródła informacji uznawał pisarz dokumenty, książki i artykuły - nasiąknięte przeważnie subiektywnością ich autorów, polityczną poprawnością lub tendencyjnością.
To sprawiało, że postawa Kapuścińskiego bliska była temu, co pisał
Józef Tischner. Obydwaj szukali odpowiedzi na pytanie, kim jest człowiek, jaka jest jego samoświadomość. Zdaniem Tischnera człowiek jest istotą dramatyczną i aby go zrozumieć, trzeba go zobaczyć w dramacie, w którym on żyje i który go albo tworzy, albo niszczy. Identyczny pogląd reprezentował autor Notesu, stąd u niego obecny był silny imperatyw uczestnictwa we wszystkich zdarzeniach godnych uwagi. Aby poznać wycinek rzeczywistości, trzeba go po prostu doświadczyć osobiście.
Jako reporter Kapuściński szukał różnych "wycinków rzeczywistości", poznawał je i opisywał lub planował opisać. Był też jednak taki "wycinek", którego nie musiał szukać, bo nosił jego obraz w sobie przez całe życie, a im był starszy, tym częściej wspominał o tym, że musi go opisać. To rodzinny Pińsk. Czekałem na obiecaną przez Kapuścińskiego książkę o Pińsku od dawna. Wiedziałem, że dorówna ona z powodzeniem
Miłoszowej Dolinie Issy. Zawsze też wydawało mi się, że autor świadomie odkłada jej napisanie na przyszłość, jakby bał się zamknięcia magicznej klamry rozpoczynającej jego pisarstwo reportażami o Polsce i nimi kończącej. Przeczucie podpowiadało: książka o Polsce może być ostatnia. Na takie kuszenie losu nie można było sobie pozwolić. Zresztą mam też wrażenie, że zgodził się na pisanie kalendarium jego życia przez autorów książki Kapuściński: nie ogarniam świata tylko z powodu nieumiejętności odmawiania prośbom. Swoim rozmówcom powiedział:
"Po prostu nie umiem mówić o sobie. Nie lubię. Takie pisanie biografii to zawsze jest jakoś stawianie pośmiertnych pomników, a ja na pomnik to bym jeszcze nie chciał. Mam tyle jeszcze do napisania".
Rzeczywiście zostało jeszcze mnóstwo nienapisanych książek Kapuścińskiego, które chciałoby się przeczytać. Może jeszcze kiedyś będzie okazja. A o Pińsku może autor opowie osobiście przy filiżance jakiejś dobrej herbaty...
Paweł Urbaniak © by "Twórczość" 2007 | |