[Feliks Netz: Dysharmonia caelestis. Wydawnictwo Śląsk, Katowice-Warszawa 2004]
Kiedy czytałam książkę Feliksa Netza - a czytałam ją, przyznaję, poniewczasie, gdy wszyscy, co mieli o niej napisać, napisali, karty, a właściwie nagrody literackie zostały rozdane, a moja faworytka nie dostała "Nike" - stawały przede mną trzy problemy. Czy Śląsk zasługuje na epopeję, którą przeczyta cała Polska? Ile racji jest w odgrzewaniu przebrzmiałych tematów historycznych w czasie w miarę stabilnej polskiej demokracji? I wreszcie, choć może nie wypada pytać, dlaczego "Nike" wygrywa książka dotycząca polskiego zaścianka i pogranicza, państw ościennych, a nawet nieprzygranicznych, a nie otrzymuje jej na wskroś polska Dysharmonia caelestis?
Powieść Netza należy do niewielkiego grona utworów, które czyta się nieprzerwanie przez jedną noc, i to bynajmniej nie dlatego, że są zgrzebnym romansem. Porusza się ona bowiem w kręgu przeklętych polskich tematów (jak stan wojenny, Auschwitz, kolaboracja i odmowa kolaboracji z PZPR) ze zdumiewającą swobodą, a są to przecież tematy trudne i do dziś - o czym świadczy polityka aferowa poprzedniego rządu - nieprzebrzmiałe. Powieść Netza, nawet teraz, ponad rok po jej wydaniu, ma szansę stać się kijem w śląskie i polskie mrowisko, czyni bowiem ze Śląska - i to część odpowiedzi na pierwsze pytanie - matecznik polskości. Pada w niej przecież stwierdzenie, że kopalnia, Bóg i ojczyzna to Polska, a jeśli tak, to wypadki w kopalni "Wujek" są w zasadzie ważniejsze od zdarzeń marcowych i sierpniowych. Dlaczego? Ponieważ, powtórzę, rozegrały się nie w Warszawie, a na Śląsku, w mateczniku polskości.
Rzecz jasna, taka argumentacja pachnie kazuistyką, ale ma swoje głębokie uzasadnienie w myśleniu Ślązaków. W takim razie Śląsk oczywiście zasługuje na epopeję, nie bądźmy jednak naiwni, nie znajdzie ona aprobaty u reszty rodaków. Każdy region uzurpujący sobie prawo do bycia pierwszym spada w oczach innych o kilka pięter niżej. Świadomy powyższego Netz nie konstruuje zatem epopei na miarę, chciałoby się rzec, epopei, lecz pisze przerywanym ciągiem książkę niewygodną nawet dla samego siebie. Mająca pierwowzór w Harmonii caelestis Pétera Esterházyego Dysharmonia... próbuje odpowiedzieć na pytanie o model literatury poświęconej domowi-rodowi. Dla Esterházyego domem-rodem jest ojczulek, dla Netza historycznie rozumiany Śląsk. Esterházy pisze o jednym z najstarszych i najwyżej cenionych na Węgrzech rodów, Netz o bodaj najmłodszym w perspektywie kulturalnej, przez lata niekochanym regionie kraju. Przy czym autor Dwunastu łabędzi nie układa się z tradycyjną literaturą, dekonstruując narrację powieści rodzinnej, Netz zaś pisze dość tradycyjną powieść. Oto dlaczego. Indagowany przez Teresę Worowską w "Literaturze na Świecie" (9-10/2005) Esterházy wyznaje, że urządził czytelnikowi Harmonii... podróż po gruzowisku:
"Przyznaniem się do tej ruiny jest fragmentaryczna konstrukcja [...], która nie pozwala opowiedzieć jednym tchem, od początku do końca, pewnej historii, nie pozwala mówić jednemu człowiekowi".
Esterházy, mówiąc wprost, postmodernista nieznoszący nostalgii ("kłamliwego wspomnienia"), nie wierzy w jednolitą opowieść, dowierza za to ironii. Netz dowierza sobie (co czytać należy: jednolitej opowieści) i Esterházyemu. Wychodzi z tego powieść-mieszanka stylów i emocji uwzględniająca jednak również ład panujący w umyśle czytelnika. Według Netza historię da się opowiedzieć w całości, ale kosztem nieładu (i tak najpierw mówi się w jego książce o wypadkach w "Wujku", później o przygodzie z PRL-em, dalej o obozie w Oświęcimiu, manifestacji pod Polskim Radiem Katowice etc). Wobec postmodernistycznego przekonania, że "chciałoby się opowiedzieć historię, ale bezskutecznie" (Esterházy), to spore osiągnięcie.
Dysharmonia... oczywiście epopeją nie jest, ale nie dlatego, iżby Netzowi nie dostawało talentu. Nie wystarcza mu wiary, że śląskość da się ująć w karby strukturalistycznie pojmowanej opowieści. Dlatego "załatwia" swoje porachunki ze Śląskiem kosztem formy całościowej, odbywając gehennę spowiedzi z Auschwitz w liście od profesora Barabasza, młodość swojego bohatera przedstawiając w podobnej epistole, układy redaktora radiowego z partią nagrywając na kasetę, o kopalni "Wujek" mówiąc ustami Kingi Naleźniok, żony jednego z zabitych, ukrzyżowanie Barabasza, fenomen Ewangelii, umieszczając w dzienniku szpitalnym profesora. Historia Śląska, zdaniem Netza, to sprawa otwarta nawet na futureskę (historia o dinozaurze, który napadł katowicki Spodek).
Wychodzi z tego boleśnie pocięta panorama regionu zamieszkiwanego przez kolaborantów i "książęta niezłomne". Kolaborantem jest Ksawery Dolinołącki, który, zapomniawszy na antenie zapowiedzieć towarzysza Gierka, udaje się do niego i bije w piersi. Książę niezłomny to ów przywiązany do oświęcimskiego krzyża Barabasz, odmawiający w latach pięćdziesiątych wstąpienia do partii kosztem pracy na prowincji. Wszelako to nie oni są bohaterami książki Netza. Jako się rzekło, patronuje jej Śląsk. Oprawę narracyjną Dysharmonii... stanowią przypadki niejakiego FN, kamuflującego samego autora. To rozmiłowany w literaturze prawdy (Kafka, Dostojewski,
Conrad,
Gombrowicz,
Mackiewicz,
Herling-Grudziński,
Miłosz, Márai, etc.) filmoznawca i tłumacz, inteligentny jak Guliwer i grubiański jak Gargantua. Potrafi milczeć jak grób na tematy Polski (przebywając u brata w Anglii) i wylewać żale wobec niewiernej "słodkiej ojczyzny", bić się w piersi za młodzieńczą gazetkę o Stalinie i wykazywać znawstwem na temat budowy familoka. FN prezentuje niepopularny typ Ślązaka, "co to na grubie robił, a teraz robi w książkach". Jak pisało wielu przede mną, dzięki niemu Dysharmonię... można uznać za powieść pokoleniową. Szczególnie znamienne jest zacięcie filmoznawcze bohatera: również dzięki niemu Fanfan Tulipan Christiana-Jacque'a z 1951 roku staje się, obok roku 1953, ważnym przełomem w dziejach Ludowej.
Śląsk Netza bierze początek w gehennie lat wojennych, upłynnia się w futuresce o dinozaurze. Ale nie jest to Śląsk jednolity. Na złość tym, którzy heroiczne momenty tej książki braliby za jej całość, autor przekonuje o wartości dysharmonia terrestris, ziemi bez bogów albo ze znienawidzonymi bogami. Niebiańska harmonia jako "pokój temu domowi" w powieści autora Urodzonego w Święto Zmarłych nie istnieje, mimo szczerego zaprzyjaźnienia Ślązaków (jak w przypadku mieszkańców familoka w Bogucicach). Śląsk Netza to locus horridum z czołgami wycelowanymi w ludzi i górnikiem zestrzelonym z szybu. To scena dynamicznych działań, latania jak z
Białoszewskiego od domu do bramy kopalni, chorób wyniesionych "z dołu" i wojny oraz kobiet niebędących Matkami Polkami. Inaczej Polska, głęboko rozczarowująca pisarza. Napisane z nerwem Post scriptum to lament człowieka niekochanego w stylu ojczyźnianej diatryby Esterházyego. Jest w nim ból patrioty i śmiech "poganina", zatroskanie "synalka" ojczyzny i nuta słowiańskiego, nostalgicznego zaśpiewu.
Czas na resztę odpowiedzi. Dysharmonia... - fantazjuję - przegrała z Jadąc do Babadag
Andrzeja Stasiuka, bo nieprzebrzmiała moda na postmodernizm, nawet ten - jak w książce autora z Beskidu Niskiego - najsilniej zakamuflowany, każe nam wypatrywać zaniku centrali, a nie odnawiającego się centrum. Pogranicze Stasiuka z jego piękną frazą przewyższa - wśród zwolenników takiego myślenia - środek Netza (z niemniej świetnym frazowaniem) także z innego powodu: nie jest o Śląsku. Proszę wybaczyć zaściankowość, ale obawiam się, że Śląsk nadal jest piętą achillesową pewnej mentalności. I nie jest to mentalność śląska. Wyobrażają sobie Państwo samochód autora Opowieści galicyjskich, który jeździ po zniszczonym Bytomiu albo niemniej pięknej Rudzie Śląskiej? I oto mamy odpowiedź na wszystkie pytania: polskiej literaturze potrzebna jest opowieść estetyczna (nawet jeśli toczy się w Albanii), a Śląsk do takiej opowieści się nie nadaje. Nie ma zatem co gderać: nominacja do "Nike" dla Netza to poważny sukces...
Marta Cuber © by "Twórczość" 2006 | |