[Zbigniew Mentzel: Wszystkie języki świata. Wydawnictwo Znak, Kraków 2005, s. 176.]
O przewrotności, z jaką pomyślana i zrobiona została powieść Zbigniewa Mentzla, świadczyć może na przykład pewien cytat, ściślej zaś: jego funkcja. Dwukrotnie zatem na kartach książki pojawiają się, znane skądinąd do przesytu, słowa papieża, te o odnawianiu oblicza ziemi. Przywoływanie tego rodzaju skrzydlatych słów jest niebezpieczne ze względu na szybką możliwość zbanalizowania sytuacji tekstowej, w której się taki cytat pojawia. Sensy tekstu przywołującego układają się wtedy zbyt łatwo. Chyba że się z sentencją trochę pokombinuje. "Zanim Duch zstąpił i odnowił oblicze ziemi - tej ziemi - zanim stracili władzę komuniści, zanim runęły mury i rozpadło się imperium, w podziemiu Dworca Centralnego czynny był jeden sklep spożywczy i dwa kioski z gazetami". Piękne zdanie, nie tylko dlatego, że papież pociąga za sobą Kaczmarskiego i
Herberta. Nie tylko również za przyczyną ironicznego przebicia szczegółem. Otóż u Mentzla cytat nie wyznacza, wbrew pozorom, ani porządku historii czy polityki, ani nawet religijnego. Autorowi potrzebny jest natomiast porządek mityzujący narrację, stąd i słynne zdanie, i jego powtórzenie. Poza tym papieskim słowom przypisana tu została funkcja autotematyczna. Da się bowiem odnawiającego Ducha rozumieć alegorycznie, czyli jako pożądane odnowienie języka. Wzmianki o planowanej i mocno dla bohatera aporetycznej książce powracają w powieści nie raz. Zbigniew Hintz ma dzieło w planie, ale nie może go nawet zacząć. W ostatnim rozdziale, trochę po proustowsku, okazuje się, że to, co zamierzone, zostało przecież napisane.
Rozmach Mentzla - ale nie zapominam o przewrotności - jest doprawdy maksymalny. Jego powieść zaczyna się swoistą wieżą Babel, kończy zaś jakby Zesłaniem Ducha Świętego. Taką przestrzeń obejmuje oniryczna klamra. Bohater najpierw śni makabryczną górę języków, w sensie ekspresjonistycznie anatomicznym, na koniec zaś w jego śnie (a może i po jego śmierci, gdyż takiego rozwiązania nie sposób wykluczyć) pojawia się afirmatywne rozwiązanie wszystkiego. "Mówiłem językiem ojczystym, a jednak…, jednak jakbym mówił wszystkimi językami świata".
W sumie więc - gdyby trzeba w jednym zdaniu zawrzeć tę powieść - istniejemy między przerażeniem a symbolem, środkiem zaś, który mamy przy tym do dyspozycji, jest najczęściej niemota.
Tak. Finałowy dar języków należy do innego porządku, sennego lub może nawet pośmiertnego. Na co dzień natomiast niewiele potrafimy z językiem, z języka uczynić. "Gadatliwe niemowy" - takie uogólnienie podrzuca Hintz pewnemu katastrofiście. Nic więc dziwnego, że kalectwo bardzo łatwo upodabnia się do działań porządkujących. Odgłosy wydawane przez występujące w powieści dwie kobiety-niemowy zapisywane są za pomocą potrójnego "a". Zwielokrotnienie pierwszej litery pojawia się jednak także gdzie indziej. W ogłoszeniach prasowych, AAAAby ich nadawcy znaleźli się na samym początku. W hasłach encyklopedii, którą zaczyna przepisywać mały Hintz. Aachen, Aalen, Aarau, Aaron. W słówkach, których się pilnie uczy, jednakże, by tak rzec, bez powodzeń całościujących. "Der Aal - węgorz / der Aar - orzeł / das - padlina ścierwo". Matka zresztą już od Hintza-dziecka oczekuje, by "powiedział wreszcie swoje 'a' ". Sprawa kończy się na niewysławialności: bohater nie mówi (nie pisze) nie z powodu barier międzyjęzykowych, lecz za przyczyną tajemniczej aporii, stawiającej barierę między nim a mówieniem.
Jak widać, Mentzel jest niezwykle pomysłowy i precyzyjny. Wszystkie języki świata napisane zostały nieledwie pedantycznie, sieć połączeń i innych wewnętrznych odesłań jest skomplikowana, acz wyraźna, logiczna. (Zaryzykowałbym nawet tezę, że stan taki, połączony z dużą czcionką i sporą ilością światła w znakowskiej edycji - okazuje się także dokonaniem z dziedziny liberatury.) Tyle że, raz jeszcze, to pozór, oczywiście znaczeniowo sfunkcjonalizowany. Zasadniczo można (bowiem) próbować zobaczyć inaczej zwyczajność na dwa sposoby. Po pierwsze, metodą udziwniania tekstu. Po drugie, wręcz przeciwnie: pisać nieledwie kaligraficznie, z olśniewającą przejrzystością. Takie właśnie wyjście wybrał Mentzel, który uwodzącym pięknem swojej prozy udaje, że język jest przezroczysty. I pojawia się kolejna opozycja, jawności lub skrytości, pozoru i ukrycia.
W powieści wspomina się kurtynę
Siemiradzkiego. Ten motyw informuje o czymś przedstawionym, co jednocześnie zasłania. "W blasku wschodzącego słońca przez chwilę wydawało mi się, że wszystko, co widzę dookoła, namalowane jest na ogromnym płótnie, największej kurtynie teatralnej świata, i pomyślałem, że może któregoś dnia kurtyna rozsunie się przede mną, a wtedy zrozumiem, po co żyję". Tylko trzeba pójść jeszcze dalej: przepisany fragment jest tyleż autokomentarzem, co kolejną zasłoną. Wprawdzie Mentzel - jak można wnosić z fragmentów Niebezpiecznego narzędzia w ustach - uważa się za przeciwnika postmodernizmu, niemniej (i, naprawdę, nie zarzucam tu pisarzowi braków lekturowych, to jedynie krótki pojedynek na deklaracje), od pewnego poziomu, można być dziś chyba postmodernistą w sensie jedynie jourdaine'owskim: nie wiedzieć do końca, że, tak czy inaczej, się tę ponowoczesność uprawia, choćby przez aktywne tkwienie w niej.
Tak więc wszystkie tropy modernistyczne, których u Mentzla nie brakuje, muszą dzisiaj inaczej znaczyć. I joyce'owskie epifanie, które Hintz odkrywa jako "żywe obrazy", i problem znaczeń symbolicznych, i - bodaj przede wszystkim - kwestia tego, co niewyrażalne. To wszystko u Mentzla znaczy, że znaczy, że znaczy...
Znaczy tym dotkliwiej, że źródło i ostateczne odniesienie pozostaje egzystencjalne. Postać matki bohatera dobrze pokazuje niewystarczalność kolejnych wyjaśnień. Socjologia? Córka właściciela apteki, zdeklasowana po wojnie. Nieustannie zarzucająca mężowi brak zaradności. Może więc problem redukuje się do znaczeń społecznych i historycznych? Ale nie. Przecież pani Hintz jest mitomanką. Raz wspomina, że za artystkę uznał ją
Tuwim, innym razem takie rozpoznanie miała zawdzięczać
Wierzyńskiemu. Co więcej, jak się zdaje, matka bardziej niż ustroju nienawidzi męża. W jej przeszłości była zresztą niespełniona miłość do człowieka, który zginął w pierwszych dniach wojny. Psychologia też nie jest uniwersalnym wytłumaczeniem. Estetyka? To już najwięcej: scena, w której matka recytuje w oryginale baudelaire'owskiego Albatrosa pod drzwiami pokoju dokwaterowanej proletki - porywa swoją czystą wielkością i rozpaczą. Poezja, sztuka jako przegrane ocalanie: klucz estetyczny otwiera wiele, ale nie wszystko. Ten klucz zagubiony został w sferze egzystencjalnej. Bohaterowie żyją jakby poza czasem. W powieści powraca motyw jego przesunięcia. Zwykła różnica między czasem letnim a zimowym staje się symbolem filozoficznym. Hintz, co pewną ilość stron podaje czas, dodając zarazem, że naprawdę jest o godzinę wcześniej. Kiedy wreszcie poprawia zegar, ciągle jeszcze nie wie, jaki to czas: wschodnioeuropejski? Środkowo? Oczywiście, znowu nie chodzi o precyzję geograficzno-czasową. Idzie natomiast o to, że "ja" trafia w swój czas w momentach intensywności. Jej sferą ma być przy tym codzienność, która, niestety, polega również na nieustannym rozpraszaniu. Dlatego też, owszem, Mentzel ujmuje rozstrzygnięcie w cudzysłów innej czasoprzestrzenności, która przecież nie przestaje się odnosić do tego, co teraz, tutaj.
Adam Poprawa © by "Twórczość" 2006 | |