![](https://api.culture.pl/sites/default/files/images/imported/obrazki_wiodace/fo_vr_bodzianowski_janas_3989475.jpg)
"Villa Reykjavik", 2010, prace Cezarego Bodzianowskiego i Piotra Janasa na wystawie w Fundacji Galerii Foksal, fot. dzięki uprzejmości organizatorów
Niemal wszyscy przyjeżdżający na Islandię witają się z nią i żegnają w Keflaviku, na międzynarodowym lotnisku, zbudowanym pierwotnie jako amerykańska baza lotnicza.
Amerykańskie wojska pojawiły się na wyspie w zastępstwie Brytyjczyków w czasie drugiej wojny światowej. Wcześniej przez stulecia Islandia stanowiła część królestwa Danii, w 1942 roku zajętego przez Niemców. Podczas bitwy o Atlantyk położenie geopolityczne wyspy czyniło z niej ważny punkt strategiczny. I tak pozostało przynajmniej do końca zimnej wojny. Zawirowania wojenne przyspieszyły też niepodległość Islandii, którą ogłoszono 17 czerwca 1944 roku. Dziś data ta jest najważniejszym świętem w islandzkim kalendarzu.
To wynalazek lotnictwa i obecność amerykańskiej armii odmieniły losy wyspy i skończyły z jej wieloletnią izolacją. Ponad pół wieku później kontekstem dla "Villi Reykjavik", spotkania kilkunastu europejskich galerii sztuki współczesnej, wystawom i towarzyszącemu im programowi wydarzeń, nie jest już tylko islandzka tradycja, ale też globalizacja, kryzys finansowy i problemy gospodarcze kraju. Chociażby przez sam fakt umieszczenia galerii w niezagospodarowanych do tej pory budynkach, między innymi w niezamieszkałym luksusowym apartamentowcu w okolicy portu. Wnętrza były tak sterylne, że
Fundacja Galerii Foksal zdecydowała się na wyłożenie podłogi czarną folią, która nadała pomieszczeniu charakteru tymczasowości, jakby odbywał się w nim właśnie remont. Za okno zerka tam figura Gumy, warszawskiego lumpa wyrzeźbionego przez
Pawła Althamera i praską młodzież. Odlany na jej podstawie gumowy pomnik stoi od kilku miesięcy na Pradze. Tuż obok znajduje się niewielki obiekt
Moniki Sosnowskiej, przypominający niekompletny kosz na śmieci. Pośrodku pomieszczenia dominuje stół
Cezarego Bodzianowskiego, z krzesłami ustawionymi na nim do góry nogami, niczym po lekcjach w szkole. Z ich nóżek wystają jednak świecące żarówki. Chcąc postawić krzesła na podłogę, trzeba byłoby te żarówki zniszczyć. Surrealną atmosferę uzupełniają prace
Piotra Janasa,
Jakuba Juliana Ziółkowskiego i film
Anny Molskiej. Artystka czołga się na nim po podłodze, jakby przechodziła proces przepoczwarzenia (niczym Gregor Samsa, bohater Kafkowskiego opowiadania), gdy dociera do celu, czekają ją gromkie oklaski.
Zabieg Fundacji Galerii Foksal wydaje się nieprzypadkowy. Mimo świadomości kontekstu (podkreślonej czarną folią na podłodze), nie ma tu importowania gotowych rozwiązań ani podkreślania problemów społecznych. Jest to raczej propozycja wyrwania z codzienności i ucieczki od problemów, które od wielu miesięcy okupują nagłówki islandzkich gazet. I dotyczy to nie tylko wystawy przygotowanej przez warszawską Fundację, lecz całej "Villi Reykjavik". Bo jak inaczej potraktować na przykład sety filmowe przygotowane przez Łukasza Rondudę, których motywami przewodnimi był alkohol i... linia, czy wyświetlany w kinie film Świniopas
Wilhelma Sasnala.
Zbigniew Rogalski i
Michał Budny z
Galerii Raster proponują spojrzenie na obraz (świat) jako "pustą", oszukaną projekcję. A
Janek Simon poszukuje reguł rządzących tym, co pozornie nieprzewidywalne (wystawa Rastra i wykład w galerii Kling & Bang), co nadało nowego kontekstu islandzkim katastrofom - wybuchowi wulkanu czy zapaści finansowej.
Dalecy od bezpośredniego odnoszenia się do aktualnych problemów Islandii są też młodzi lokalni artyści z Kling & Bang, którzy włączyli się w tydzień wydarzeń towarzyszący otwarciu projektu. Przygotowany przez nich pokaz peformensu Domains of Joyful Degradation wprawdzie mógł nosić znamiona apokaliptyczne, jednak nikt nie odbierał tego aspektu ich działań na poważnie. Panowała raczej atmosfera karnawałowego zawieszenia obowiązujących reguł. Wyjątkiem był poetycki performens Lilji Birgisdóttir, rozpoczynający kilkugodzinne wydarzenie. Piękna dziewczyna stojąca na portowym nabrzeżu urzekła publiczność krótkim utworem na syreny zacumowanych w porcie statków, którymi dyrygowała, komunikując się przez radio.
Dzień wcześniej większość wydarzeń "Villi" skoncentrowała się w Hugmyndahús (Domu Idei), nietuzinkowej instytucji, udostępniającej przestrzeń dla różnych inicjatyw kulturalno-społecznych. W tym też dniu Centrum Sztuki Islandzkiej (Center for Icelandic Art), przygotowało dzień otwartych pracowni, z których większość zgromadzona została w okolicznych budynkach. Dało to niecodzienną okazję obejrzenia warsztatu pracy i rozmowy zarówno z młodymi artystami, jak i uznanymi twórcami, jak słynny żeński kolektyw The Icelandic Love Corporation. W Hugmyndahús Kling & Bang przygotował pokaz islandzkiego wideo artu (Whirlpool), a tuż po nim odbył się performens duetu Prinz Gholam - dwaj mężczyźni zastygali w wystudiowanych pozach niczym żywe rzeźby. W niezobowiązującej atmosferze zagrał też zespół Paula i Karol, który przyjechał z Warszawy, a dzień wcześniej poderwał publiczność w Bakkusie.
Jedynie propozycję Kitty Travers, słynnej kucharki i lodziarki z Londynu, potraktować można jako alternatywę dla gospodarki uzależnionej od importowanych produktów i obcego kapitału. Kitty w Reykjaviku przyrządzała lody, używając jedynie lokalnych produktów i lokalnych smaków. Powstały niecodzienne lody o smaku koniczyny, rabarbaru, tymianku, razowego chleba czy skyru - islandzkiej specjalności mleczarskiej.
Tydzień wydarzeń, w który rozciągnęło się otwarcie wystaw, zamknął w piątkowy wieczór performens Williama Hunta (obecnego także na wystawie londyńskiej galerii IBID Projects). Tłum widzów, jaki zebrał się na kamienistej plaży nad oceanem, zobaczył artystę siedzącego z gitarą na szczycie drabiny, stojącej w wodzie kilkadziesiąt metrów od brzegu. Ten dał sygnał, że zaczyna koncert, odpalając trzymane w rękach race. Potem wśród szumu morza i nadmorskich traw dobiegały niknące dźwięki gitary i głos śpiewającego Hunta, który zakończył koncert podpalając własne ubranie i gasząc je przez spektakularny skok w morskie fale.
Chyba nieprzypadkowo też w wielu wystawach "Villi Reykjavik" powracał motyw obiektu znalezionego, tutaj jednoznacznie kojarzącego się z rzeczami wyrzuconymi na brzeg przez morskie fale. Powracał w rzeźbach Guillaume'a Leblona (Galerie Jocelyn Wolff, Paryż) czy projekcie Flotsam and Jetsam Jacoba Dahl Jürgensena oraz Simon Dybbroe Møller (Croy Nielsen, Berlin), ale też na wystawie przygotowanej przez wileńską galerię Tulips & Roses. Prace artystów, w większości przypominające niewielkie przedmioty, zgubiły się tu w miejscowym barze (Naesti Bar), a na otwarciu publiczność oglądała mecz kończących się właśnie mistrzostw świata w piłce nożnej. "Pomyśl o tej małej wystawie jak o pierwszym zdaniu w rozmowie, jak o epigrafie czy otwierającym ujęciu filmu" - czytamy w niewielkiej ulotce. I wydaje się, że taki też cel przyświecał "Villi Reykjavik", by rozpoczynać dyskusję bez gotowych rozwiązań.
Chcąc wyjechać z Islandii, nie trzeba wskakiwać do morza. Nikogo nie gonią też ogniste wulkany. Jednak już sama droga między Reykjavikiem i Keflavikiem przypomina krajobraz księżycowy. Dzisiaj port lotniczy w Keflaviku należy do najnowocześniejszych i najwygodniejszych w Europie, jednak lądując tu odnosi się wrażenie, że trafiło się w środek pustki. Doświadczenie "Villi Reykjavik" wskazuje, jak bardzo mylące jest to wrażenie. Większość spośród gości projektu zdecydowała się jednak nie pozostawać w Reykjaviku i doświadczyć na własnej skórze wspaniałej islandzkiej przyrody - pól zastygłej lawy, gór, lodowców i gejzerów. Wielu wybrało się na morską wycieczkę w poszukiwaniu wielorybów. Organizatorzy, galerzyści i dziennikarze, oprócz wizyt u islandzkich kolekcjonerów i artystów, wspólnie udali się do Stykkishólmur obejrzeć słynną Bibliotekę wody Roni Horn, gdzie artystka zgromadziła próbki wody z lodowców z różnych części wyspy. Z umieszczonego na wzgórzu przeszklonego budynku rozciąga się widok na malowniczą miejscowość, ocean i skały. Zdradzę, że dały się słyszeć głosy, że sztuka nigdy nie wygra z naturą. Ale też ani w Stykkishólmur, ani w Reykjaviku nikt nie odważa się stanąć w takie szranki.
Autor: Karol Sienkiewicz, Reykjavik, 26 lipca 2010