"Znachor" był dla niego szansą na powrót na właściwe, twórcze tory. W 1981 roku Hoffman był bowiem świeżo po realizacji filmu "Do krwi ostatniej…" i – jak wspominał w wywiadzie rzece udzielonym Jackowi Szczerbie – był wówczas w podłym nastroju. Filmowa opowieść o bitwie pod Lenino, nakręcona na zlecenie ówczesnych władz komunistycznych, wzbudziła polityczne kontrowersje i ściągnęła na reżysera gromy. Okazało się, że "partyjny" Hoffman pozwalał sobie na historyczny rewizjonizm i mówił więcej, niż chciała słyszeć komunistyczna władza. Partyjni notable nie byli zadowoleni, a opozycja widziała w Hoffmanie propagandystę. Zwłaszcza że serialową wersję filmu wyemitowano w telewizji w czasie stanu wojennego.
Właśnie w tej sytuacji reżyser otrzymał propozycję zrobienia "Znachora". Pomysł podrzucił mu Wojciech Wójcik, późniejszy twórca "Ekstradycji". Hoffman po raz kolejny stawał na planie adaptacji przedwojennej literatury: wcześniej zrealizował już "Trędowatą", a tym razem mierzył się z tekstem "o klasę lepszym", jak sam podsumowywał. Scenariusz napisał wraz z Jackiem Fuksiewiczem, krytykiem filmowym pracującym wówczas dla Telewizji Polskiej, a na planie miał do dyspozycji takich aktorów jak Jerzy Bińczycki, Anna Dymna, Tomasz Stockinger czy debiutujący w kinie Artur Barciś. Zwłaszcza pierwszy z nich, krakus wcielający się w profesora Wilczura, miał wkrótce zdobyć serca rodzimej publiczności, tworząc jedną z niezapomnianych kreacji. Pytany o fenomen Bińczyckiego Jerzy Hoffman odpowiadał:
Po dziś dzień nie wiem, jakim aktorem był Bińczycki. (…) Na pewno był szlachetnym człowiekiem. To z niego emanowało. Przed kamerą Binio zawsze wydawał się niesłychanie prawdziwy".