Kolejnym planem, toczącym się jak gdyby obok, jest ten, na którym reżyserka siedząca przy ustawionym z prawej strony sceny biurku odtwarza sytuację montażu filmu dokumentalnego, który oglądamy. Biurko jest zresztą, jak sądzę, precyzyjnym odwzorowaniem tego, jak mebel funkcjonuje w domu artystki (piramidy kubków, szczotka do włosów, maseczka zawieszona na lampce etc.). Obecność twórczyni zarówno w filmie, jak i w czasie rzeczywistym oferuje możliwość rozsadzenia ram gotowego, dokończonego spektaklu o wyraźnych granicach. Decyzja Wdowik o tym, by zaistnieć w swoim przedstawieniu fizycznie pozwala wykroczyć poza konwencjonalną czasowość, wprowadzając widzki i widzów w pętlę tworzenia i oglądania, montowania i selekcji (choć ta rzeczywista, materialna selekcja już się odbyła i właśnie na nią patrzymy).
"Wstyd" przedstawia relację z matką jako nieoczywistą, trudno o łatwe rozpoznanie dotyczące jakości ich kontaktu (czy są sobie bliskie? czy są wobec siebie szczere?). Materiały dokumentalne służą za rodzaj lustra, w którym można się przejrzeć i dzięki temu przemyśleć własne relacje rodzinne. Wdowik i stworzony przez nią zespół w łagodny sposób aranżuje przestrzeń dla odbiorcy i odbiorczyni. To rodzaj subtelnego zaproszenia – bez narzucania opartych na silnej emocjonalności poznawczych schematów.
Ujęcia z domu rodzinnego ukazują także namysł matki nad swoją rolą w spektaklu. "Ja nie wiem, czy ja się nie będę wstydzić", stwierdza w pewnym momencie, ujawniając ryzyko, jakie podjęła, by – jak twierdzi – sprostać oczekiwaniom córki-artystki. Najmocniej jednak brzmią słowa, które wypowiada trochę jako domykającą cały namysł konkluzję "Co jest wstydem? Chyba życie". W tym kontekście warto podkreślić, że reżyserka niejako odeszła od źródeł, jakie towarzyszyły jej w pracy nad spektaklem. Początkowo za lekturę-inspirację posłużył jej "Powrót do Reims" Didiera Eribona, książka, która zrobiła furorę w polskich kręgach intelektualnych i artystycznych i która dotyka kwestii takich jak zdrada klasowa czy wstyd związany z pochodzeniem. Jak przyznaje artystka, w pewnym momencie poczuła, że rozmawiając z matką o książce, zaczęła projektować na nią pewne rozpoznania, tym samym odchodząc od rzeczywistej historii swojej rodziny (której nie da się przekalkować na realia francuskie przedstawione w książce Eribona). Decyzja o pozostawieniu tej książki jako odległego, nie do końca przydatnego kontekstu wydaje się uczciwa i działa na korzyść spektaklu. Zamiast eskapistycznej próby przeniesienia francuskiej narracji w polskie realia (lub na odwrót), mamy do czynienia z obrazami, które są bliskie i znane i których wartość wykracza poza socjologiczny komentarz.