Oparte na "Balladynie" Słowackiego arcydzieło muzyki polskiej. Opera, wystawiana na krajowych scenach od premiery w 1896 roku do dziś, niezmiennie zachwyca świetną kompozycją Żeleńskiego, nawiązującą do Wagnerowskiej tradycji opery postromantycznej.
"Kochany Irydionie! Ta powiastka o falach i harfiarzu zastąpi wszelką do »Balladyny« przemowę", pisał Juliusz Słowacki w liście dedykacyjnym do Zygmunta Krasińskiego, któremu "na pamiątkę" poświęcił swój pięcioaktowy dramat romantyczny. Dalej czytamy:
Text
Niech naprawiacz wszelkiego bezprawia Kirkor pada ofiarą swoich czystych zamiarów; niech Grabiec miłuje kuchnię Kirkora; niechaj powietrzna Goplana kocha się w rumianym chłopie, a sentymentalny Filon szuka umyślnie męczarni miłosnych i umarłej kochanki; niechaj tysiące anachronizmów przerazi śpiących w grobie historyków i kronikarzy: a jeżeli to wszystko ma wnętrzną siłę żywota, jeżeli stworzyło się w głowie poety podług praw boskich, jeżeli natchnienie nie było gorączką, ale skutkiem tej dziwnej władzy, która szepce do ucha nigdy wprzód niesłyszane wyrazy, a oczom pokazuje nigdy, we śnie nawet, niewidziane istoty; jeżeli instynkt poetyczny był lepszym od rozsądku, który nieraz tę lub ową rzecz potępił: to Balladyna wbrew rozwadze i historii zostanie królową polską.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Juliusz Słowacki, rys. Antoni Oleszczyński (1794-1879), źródło: CBN Polona
Władysław Żeleński powziął pomysł skomponowania opery na motywach "Balladyny" wkrótce po lwowskiej premierze "Konrada Wallenroda" (1885), swojego pierwszego dzieła scenicznego, a zarazem pierwszej adaptacji twórczości narodowych wieszczów. Widowiskowy
"Wallenrod", łączący elementy francuskiej grand opéra z ambicjami na miarę słowiańskiej "opery bohaterskiej" w stylu Wagnera, okazał się przedsięwzięciem zbyt śmiałym na skromne możliwości ówczesnego teatru we Lwowie. Dość powiedzieć, że rozbudowaną partię harfy trzeba było ostatecznie wykonać na fortepianie – i jeśli cokolwiek z pierwotnego zamysłu kompozytora trafiło do ówczesnej publiczności, to tylko za sprawą kunsztu pianistycznego Ignacego Jana Paderewskiego. Przygotowana jeszcze w tym samym roku premiera w Krakowie – mimo podobnych ograniczeń natury technicznej – okazała się jednak prawdziwym tryumfem, po którym współzałożyciela i dyrektora krakowskiego konserwatorium obwołano godnym następcą Stanisława Moniuszki. Do planowanego wystawienia "Konrada Wallenroda" w Warszawie nie doszło z rozmaitych względów, z których najistotniejszą rolę odegrał kategoryczny sprzeciw carskiej cenzury.
W pełni świadom tych uwarunkowań Antoni Zaleski – literat i dziennikarz, wydawca warszawskiego dziennika "Słowo", a zarazem gorący admirator twórczości Żeleńskiego –postanowił nakłonić kompozytora i współpracującego z nim librecistę Ludmiła Germana do wprowadzenia dość istotnych zmian w adaptacji "Balladyny". W listopadzie 1889 roku Żeleński pisał do Germana:
Text
co do "Balladyny", [Zaleski] postawił świetne nadzieje. Dyrekcja teatrów niezmiernie skłonna do wystawienia "Balladyny" i żąda już dziś przysłania jej libretta, które mogłaby dać zaraz do ocenzurowania. Zaleski żąda, żebym jak najspieszniej z librettem przyjechał do Warszawy i naturalnie muzykę także przywiózł. Tam mamy złożyć nad tym konferencją. Treść o tyle musi być zmienioną, żeby o koronie żadnej wzmianki nie było, a tytuł także z "Balladyny" na "Goplanę" można przerobić. Według wskazówek podanych przemiany konieczne w poprzednich aktach zastosują się i w następnych.
Gra była warta świeczki: spośród scen działających na dawnych ziemiach polskich tylko Opera Warszawska dysponowała odpowiednim budżetem i zapleczem gwarantującym wystawienie dzieła w kształcie wymarzonym przez Żeleńskiego. Zanim jednak "Goplana" trafiła na deski Teatru Wielkiego w Warszawie, jej twórcy mieli napotkać wiele rozczarowań i niespodziewanych zwrotów akcji. Ogólny zrąb dzieła był gotów już w 1891 roku. Kompozytor rozpoczął prace nad instrumentacją i dokładał wszelkich starań, by sukcesywnie kończone fragmenty nowej opery poddawać pod osąd nie tylko polskich krytyków. W lutym 1893 – z umiarkowanym powodzeniem – zaprezentował muzykę baletową z III aktu w Wiedniu. Miesiąc później za tę samą suitę otrzymał nagrodę Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. W 1894 roku przedstawił obszerne ustępy gotowej już "Goplany" na koncertach kompozytorskich w Domu Narodnym we Lwowie i Teatrze Miejskim w Krakowie.
Styl wyświetlania galerii
wyświetl slajdy
Przygotowaniom do krakowskiej prapremiery 23 lipca 1896 – w ramach występów gościnnych Opery Lwowskiej – towarzyszyły nieustanne zmiany w obsadzie i ostre spięcia z organizatorami. Mimo mankamentów inscenizacji, za którą odpowiadał Ludwik Heller, świeżo upieczony dyrektor Teatru Miejskiego, a przedtem urzędnik c.k. Dyrekcji Kolei Państwowych we Lwowie, "Goplana" zrobiła wśród publiczności furorę, zwłaszcza za sprawą solistów, między innymi Jadwigi Camillowej w roli tytułowej, Salomei Kruszelnickiej w partii Aliny i Stanisława Rolanda-Sienkiewicza w roli Kirkora. Po czwartym wieczorze Konstanty Górski – znany czytelnikom pod pseudonimem Spectator – pisał na łamach "Czasu":
Text
wielka część zasługi w tym spada na kierownika orkiestry pana [Henryka] Jareckiego. Jeśli na pierwszym przedstawieniu znać było u niego pewną bojaźliwość, wynikającą zapewne z przeświadczenia, iż prób za mało, to teraz jego batuta rusza się coraz dzielniej i stanowczej. Wczoraj pod względem cieniowania, tempa i nawet subtelności wykonania całość nie pozostawiła nic prawie do życzenia i zasłużyła na zupełne uznanie.
W styczniu 1897 roku dzieło wystawiono w tej samej obsadzie we Lwowie, gdzie spotkało się z jeszcze cieplejszym przyjęciem. Dokładnie rok później, 8 stycznia 1898, doszło do wyczekiwanej premiery warszawskiej – w reżyserii Józefa Chodakowskiego (który wcielił się także w postać Kostryna), ze scenografią Wojciecha Gersona, pod kierownictwem muzycznym Cesare Trombiniego. W partii Goplany wystąpiła Janina Korolewicz-Waydowa, w roli Kirkora obsadzono Aleksandra Myszugę. Recenzenci nie posiadali się z zachwytu. Do końca sezonu "Goplana" poszła w Teatrze Wielkim aż dwadzieścia osiem razy.
Styl wyświetlania galerii
wyświetl slajdy
Niestety, wszelkie próby wystawienia dzieła za granicą spełzły na niczym. Nie udało się w Pradze, choć, jak pisał Grzegorz Zieziula: "Żeleński zna Pragę jak własną kieszeń, podobno świetnie mówi po czesku (choć swoje listy kierowane do tamtejszych przyjaciół pisze zawsze po polsku lub po niemiecku). To miasto, w którym w czasach studenckich spędził kilka pracowitych lat, doskonaląc tam umiejętności muzyczne i zdobywając wiedzę uniwersytecką". Nie udało się także w Wiedniu i Bratysławie. W warszawskim Teatrze Wielkim "Goplanę" wznowiono dopiero w 1926 roku, pięć lat po śmierci kompozytora, ponoć znów z wielkim powodzeniem.
Przy okazji ostatniej premiery utworu w TW-ON, w październiku 2016 roku, pisałam na łamach "Tygodnika Powszechnego", że z dwóch inscenizacji "Goplany" przygotowanych tuż po II wojnie światowej pod kierownictwem Zdzisława Górzyńskiego
Text
poznaniacy do dziś rozpamiętują tę pierwszą, z listopada 1948. Rok później moja matka drałowała na piechotę przez gruzy, z Powązek na Nowogrodzką – na inaugurację sezonu w Państwowej Operze i Filharmonii w Warszawie. Przede wszystkim dlatego, że kochała się skrycie w Michale Szopskim, wykonawcy partii Grabca, ale i tak spektakl zrobił na niej piorunujące wrażenie.
W roku 1959 "Goplanę" wystawiono w Operze Wrocławskiej, w reżyserii Lii Rotbaum, pod batutą Kazimierza Wiłkomirskiego. Warszawska Opera Objazdowa przygotowała w 1970 roku przedstawienie wyreżyserowane przez Włodzimierza Gołobowa. Rok później dzieło wystawiła Opera Bałtycka, według koncepcji Marii Straszewskiej.
Po tamtej premierze "Goplana" znikła z afiszów na blisko pół wieku. Kiedy doczekała się wspomnianego wznowienia w TW-ON, krytycy wskazywali przede wszystkim na jej walory muzyczne.
Text
Żeleński świetnie czuł scenę, trafnie charakteryzując postaci i sytuacje oraz budując dramaturgię. Operował językiem późnoromantycznym, wystrzegając się jednak nadmiernej uległości wobec Wagnera. To Wagnerowi zawdzięcza jednak podejście do formy – odchodzi bowiem od tradycyjnej opery z podziałem na osobne "numery" i zmierza w kierunku dramatu muzycznego. Liryczna w dużej mierze muzyka świadczy za to o podziwie, jaki żywił dla opery francuskiej, zwłaszcza Gounoda. Całość jest przy tym bardzo polska, zgodnie z ważną w XIX wieku ideą, by tworzyć sztukę narodową – a przejawia się to w licznych epizodach w rytmie polskich tańców – mazurów, kujawiaków czy oberków. Nie są one jednak nigdy "wklejone", wręcz przeciwnie – wtapiają się w akcję i mają zawsze uzasadnienie, charakteryzują np. postać wieśniaka Grabca. Od pierwszych taktów uderza bogata, mistrzowska instrumentacja – jak choćby w początkowej scenie "wodnej" z chórem - kolorystyka orkiestrowa jest miejscami bliska impresjonizmu. Orkiestra, choć bardzo tutaj ważna i dość samodzielna, nigdy jednak nie przysłania partii wokalnych – Żeleński umiał zadbać o komfort śpiewaków
– pisał po premierze Krzysztof Teodorowicz. "Najlepsza polska opera powstała w sześćdziesięcioleciu między »Strasznym dworem« Moniuszki a »Królem Rogerem« Szymanowskiego? Arcydzieło późnoromantycznego eklektyzmu? Zapowiedź »Rusałki« Dworzaka? Po trzykroć tak, na co dowody można znaleźć nie tylko w partyturze", zachwycałam się we własnej recenzji dla "Tygodnika Powszechnego". Wszyscy jednak byliśmy zgodni, że inscenizacja Janusza Wiśniewskiego, który plasował się kiedyś w ścisłej czołówce polskich reżyserów teatralnych, nie spełniła oczekiwań najgorętszych orędowników zapoznanego dzieła Żeleńskiego, spodziewających się bardziej przemyślanej wizji "arcydzieła szlachetnego eklektyzmu", jak określił "Goplanę" Marcin Gmys w swoim eseju do książki programowej spektaklu.
Za granicą widziano to jednak inaczej. W 2017 roku warszawski spektakl został wyróżniony statuetką International Opera Awards w kategorii "dzieło odkryte na nowo". Od tego czasu minęło już przeszło sześć lat – za sukcesem polskiej inscenizacji nie poszły jednak żadne próby wystawienia "Goplany" poza Polską. A przecież, jak podkreślił Piotr Kamiński, w tym dziele "inwencja nie opuszcza Żeleńskiego ani na chwilę, wsparta znakomitym warsztatem (…), teatralnym instynktem, świetnym smakiem i wyobraźnią". Poczekajmy. Prawdziwe arcydzieła nie starzeją się nigdy i cierpliwie czekają na swój czas.