Podczas gdy przed laty Machulski opowiadał swoje historie z gawędziarską swadą i błyskotliwym poczuciem humoru, w nowym filmie przemawia do publiczności głosem mentora i pedagoga, który chce zarazem bawić i uczyć. Jego "Volta" zaczyna się jak przygodowa historia o zemście, ale z minuty na minutę przeobraża się w pouczającą opowiastkę o współczesnej polityce, instrumentalizowaniu historii i polskiej przeszłości, która nie jest czarno-biała.
Zacznijmy jednak od początku. Oto podczas remontu mieszkania na lubelskiej starówce Wiki (Olga Bołądź) znajduje zamurowaną w ścianie królewską koronę, która należała do Kazimierza Wielkiego. Królewskie insygnia budzą zainteresowanie Bruna Volty (Andrzej Zieliński), spin-doctora, specjalisty w "zarządzaniu swołeczeństwem", który pracuje nad kampanią wyborczą prawicowego polityka ubiegającego się o urząd prezydenta. Jeśli Volta przejmie zabytkową koronę, jego kandydat zwycięży w wyborach, a po objęciu urzędu przywróci w Polsce monarchię, samemu zostając władcą absolutnym.
Tak zaczyna się historia opowiadana przez Machulskiego. Ale jak to zwykle bywa u twórcy "Seksmisji" – fabuła okazuje się o wiele bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać, a z pozoru banalna dykteryjka przeobraża się w wielopiętrową intrygę, w której oszuści i ofiary zmieniają się rolami.
W "Volcie" Machulski dowodzi, że wciąż potrafi snuć złożone filmowe historie, dozować informacje, żywić się niewiedzą widza i nasycać jego ciekawość wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Ale mimo jego narracyjnej sprawności "Volta" nie broni się jako sensacyjna komedia.
Bo też Machulski bardziej niż na dramaturgii skupia się na wyartykułowaniu tezy o bylejakości polskiej polityki i daje się porwać publicystycznemu żywiołowi. W "Volcie" urządza sobie banalne wycieczki do świata bieżącej polityki, drwiąc z kandydata na prezydenta będącego marionetką w rękach prezesa partii, i pokazując polityka, który z racji skąpego wzrostu przemawia do ludzi z plastikowego taboretu.
Zamiast dbać o budowanie napięcia, Machulski skupia się pouczaniu widzów i … reklamowaniu Lublina. Żartuje z niepoprawnej polszczyzny i głupoty elit, a przy okazji wygłasza wykład o historii Polski. Problem w tym, że fabularyzowane mikro sekwencje przybliżające dzieje korony Króla Kazimierza zamiast przyspieszać akcję, spowalniają ją, a nachalne lokowanie produktu (od hotelu, przez elegancką terenówkę, aż po obchodzące 700-lecie miasto Lublin) budzi zażenowanie.
Nie pomagają nawet mocne, obrazoburcze sceny. Jak ta będąca parafrazą sceny płonących kieliszków w "Popiele i diamencie" Wajdy. U Machulskiego bliźniacza scena rozgrywa się na partyjnym przyjęciu. Jedna z działaczek podpala tu płonącą przekąskę, a przy każdej podpalanej kosteczce wymienia nazwisko kolejnego z partyjnych nominatów, którzy po wyborach obejmą lukratywne stanowiska. U Wajdy płonące kieliszki spirytusu symbolizowały pamięć o zmarłych towarzyszach broni, którzy oddali życie dla ojczyzny, w "Volcie" zaś stają się symbolem politycznej korupcji. Bo Machulski rysuje obraz Polski, w której wartości i pamięć historyczna została zawłaszczona przez cynicznych politykierów. Obraz mocny, ale zbyt prosty, by był prawdziwy.