Impreza dla wszystkich
Teatr dla Garbaczewskiego to pole nieograniczonej beztroski i wolności. Reżyser zdaje się nieustannie walczyć o to terytorium. Tym razem jest to walka miłością. Andrzej Serafin – autor nowego przekładu "Uczty" i zarazem dramaturg przy jej warszawskiej inscenizacji – pisze w programie przedstawienia:
Niczego, co poważne, nikt poważny nie powie poważnie.
Spektakl Garbaczewskiego jest w istocie wspaniale niepoważny, a reżyser konsekwentnie i bezwstydnie obchodzi się z kanonem. "Uczta" prezentowana w Nowym Teatrze to beztroska drwina. Fraza "z przymrużeniem oka" w kontekście relacji do najsłynniejszego platońskiego dialogu byłaby tu eufemizmem. Fantazja Garbaczewskiego czyni z "Uczty" pastisz i autoparodię. Można by też nazwać ten spektakl autoerotycznym: skupionym na sobie i samym sobą podnieconym. Widać, że Garbaczewski ma love&hate relationship z tekstami, po które sięga: jednocześnie pragnie ich i je odrzuca; dostrzega ich teatralny potencjał, a zarazem jawnie je obśmiewa.
Ta strategia w przypadku absolutnego filozoficznego klasyka sprawdza się bardzo dobrze. Dramaturgia tego rodzaju nadaje dialogowi lekkość, przystępnie przedstawia szerokiej publiczności dobrze uporządkowane, ale jednak gęste od znaczeń i logicznych gier rozważania na temat Erosa. Platon w teatrze jako pomysł brzmieć może dosyć karkołomnie, ale Garbaczewskiemu przy pomocy Serafina udaje się ten tekst oswoić. I nie chodzi tu o pójście na skróty, lecz o nadanie mu takiej teatralnej formy, która wydobędzie jego sensy – najgłębsze i najbardziej podstawowe.
Garbaczewski, co może zaskakiwać, na poziomie formalnym wyjątkowo delikatnie obchodzi się z tekstem. Jego adaptacja jest w zasadzie wiernym podążaniem za treścią "Uczty". Od początku wiadomo, gdzie jesteśmy: oto Agaton wyprawia przyjęcie z okazji wygranego przez siebie teatralnego agonu. Na uczcie obecni są też Arystofanes, Fajdros, Pauzaniasz, Eryksymach i Alkibiades. Jest też sam Sokrates, który na końcu spektaklu wypowie swoją słynną obronę. Choć platoński dialog ma skomplikowaną szkatułkową budowę (jest opowieścią o opowieści o opowieści…), w Nowym Teatrze nie uświadczymy tej złożoności. Rzecz przedstawiona jest raczej w sposób prosty, pozwalający się z łatwością zaangażować. Pierwsza część "Uczty" to kolejne występy poszczególnych jej uczestników przeplatane powracającym refrenem. Eryksymach (Piotr Polak) zapowiada, co będzie się działo. Każdy wypowie mowę pochwalną na cześć Erosa, bo to bóg, którego – jak zauważa Fajdros – nikt jeszcze w takiej formie nie chwalił.
Kolejni goście wygłaszają więc swoje monologi, Eryksymach po każdym z nich wyprasza fletnistkę, przed kolejną mową wszyscy wychodzą i rzecz wraca do punktu wyjścia. Ta pętla odzwierciedla znużenie: zarówno uczestników uczty, już wyraźnie pod wpływem, jak i to wykraczające poza świat spektaklu; ta formuła kolejnych wystąpień jest bowiem tyle klarowna, co nudna w swojej przewidywalności. Mimo to spektakl, jak przystało na świat widziany oczami Garbaczewskiego, pozostaje jako widowisko bardzo atrakcyjny i jednocześnie prosty. I jest to jego niewątpliwa zaleta, bo skomplikowane myślowe konstrukcje mogłyby nie znieść dodatkowego inscenizacyjnego ciężaru.
Miłość w budowie
Scenografia Aleksandry Wasilkowskiej zbudowana jest tym razem nie z kartonów (patrz: "Wyzwolenie" Garbaczewskiego w STUDIO teatrgalerii), a z pudełek ze sklejki; kostiumy zaś to udrapowane worki na śmieci i sklejone szarą taśmą sneakersy. Stroje w "Uczcie" – autorstwa stałego współpracownika Garbaczewskiego, Sławomira Blaszewskiego – przypomniały mi o świetnym patencie z Openera: w potężnej lipcowej ulewie ratunkiem były swego czasu ogromne worki na śmieci wybłagane od pracowników jednego z sieciowych fastfoodów. Wystarczyło zrobić dziury na głowę i ręce i otrzymywało się nieprzemakalny płaszczyk. Teraz ubrani w podobny sposób są antyczni dyskutanci. Jest w tym zarówno zabawne nawiązanie do estetyki "starożytności" rodem z kreskówki "Flinstonowie", jak i postawienie na efekt tymczasowości, improwizowanej plastyki. Cała ta strona spektaklu uderza swoją otwartością; przypomina niegotowe formy, prototypy, wersje zastępcze. Jak mówił sam reżyser w jednym z przedpremierowych wywiadów:
Zależało nam na tym, żeby spektakl pozostał formą otwartą. Dialogi platońskie nigdy nie nazywały rzeczy do końca, były metaforyczne, wieloznaczne. [...] Sklejka jest idealna do wyrażenia idei półproduktu i szkicowości, wchodzenia w temat i wychodzenia z niego, niedomykania myśli w jednym schemacie.
Ma być to więc nawiązanie do oryginalnej formuły platońskiego dialogu, jego odżegnywania się od stawiania konkretnych tez. Mimo klarownej i logicznej konstrukcji zapisane przez Platona rozważania rzeczywiście nie przynoszą żadnej syntezy. Są raczej przeprawą przez różne punkty widzenia i sposoby rozumienia pojęć: w przypadku "Uczty" – Erosa, czyli miłości. "Uczta", jako dialog, jest nie tylko rozmową między bohaterami, ale też próbą nawiązania kontaktu z czytelnikiem i zachęcenia go do refleksji. Otwartość tę starano się oddać w przedstawieniu.
Ale Eros dla Platona był personifikacją nie tylko miłości, ale też pierwotnej tworzącej siły. Jako metafora życia przeciwstawiał się Tanatosowi – sile śmiercionośnej. U Garbaczewskiego ograne jest przede wszystkim to bardziej powszechne rozumienie Erosa i erotyki. Momentami do bólu dosłowne, jak w przypadku kampowych scen Sokratesa z Deotymą lub z Alkibiadesem. Celowo żenujące, prześmieszne sekwencje rodem z serialu obyczajowgo lub uznawanego za najgorsze dzieło kinematografii wszech czasów filmu "The Room" oscylują wokół estetyki zamierzonego kiczu. Ich przesada i dosłowność użytych znaków sprowadza sceny do czystej parodii. Deotyma (Magdalena Cielecka) niczym diva wije się w satynowym prześcieradle i "wprowadza Sokratesa w arkana erotyki". Na podłodze rozsypane są płatki róż, a Sokrates, udając, że słucha wywodów Deotymy, skupia się tylko na tym, jak zbliżyć się do kochanki. Scena zazdrości między Sokratesem a Alkibiadesem przypomina natomiast klasyczną serialową dramę – rysowaną jest grubą kreską i niezniuansowana.
Dlatego intrygujący potencjał niesie ze sobą ostatnia odsłona spektaklu, która dominuje drugą jego część: postać Sokratesa w kreacji Jacka Poniedziałka ma w sobie coś prosperycznego. Twórcy zdecydowali się ustanowić przeciwwagę dla dotychczasowej prześmiewczej atmosfery i dodać do "Uczty" słynną "Obronę Sokratesa". Zaczyna się robić nieco bardziej serio: chłodno, wibrująco, nawet złowróżbnie. I choć brakuje w tym geście dramaturgicznej konsekwencji, to kontrast między tymi częściami owocuje ciekawym napięciem. Nagle znajdujemy się w innej aurze, a akcent przenosi się na relacje jednostki i zbiorowości. W Sokratejskiej obronie pobrzmiewa nuta oskarżenia, cień projektowanego na słuchaczy poczucia winy. To mowa samotnego, zmęczonego, starego człowieka – niezrozumianego i wyszydzanego, który musiał umrzeć z powodu swojej myślowej odrębności. Ta scena ustanawia nowy porządek dramaturgiczny spektaklu i zmienia relacje między bohaterami. Pozostali uczestnicy "Uczty" słuchają w ciszy nagiego Sokratesa, siedząc rozsiani po scenie. Całość przestaje być kpiną z pijackiej miłosnej debaty, lecz staje się refleksją nad tożsamością i innością. Garbaczewski nie rezygnuje przy tym z humoru: wypita przez oskarżonego filozofa cykuta to coca-cola, a martwy Sokrates obłożony zostaje bananami, rzodkiewkami i ozdobiony keczupem i bitą śmietaną. Goście "Uczty", którymi na końcu zostają także sami widzowie, otrzymują plastikowe widelce, zachęcani do "poczęstowania się Sokratesem".
Koszmar teorii i walka myśli
To, co potocznie kojarzy się z filozofowaniem, a więc wielopoziomowe niekończące się rozważania, w spektaklu potraktowane jest po macoszemu i – a jakże – z drwiną. Nieznośność dyskursu filozoficznego jest tu ograna, wydobyta, podkreślona i obśmiana. To skuteczna strategia Garbaczewskiego, który przekłada tekst na strawną formę, a zarazem odżegnuje się od jego autentycznej natury. W pewnym momencie Agaton (wspaniała w tej roli Jaśmina Polak) wije się w męczarniach, słuchając rozprawiającego Sokratesa. Słynna metoda filozofa, polegająca na udawanej ignorancji i niekończącym się zadawaniu pytań w celu wydobycia wiedzy ze swojego rozmówcy sięga tutaj ekstremum; Agaton odpowiada wprawdzie na zagajenia Sokratesa, ale jednocześnie miota się w konwulsjach, jak gdyby błagając o litość. Ostatni obraz spektaklu to obłożony jedzeniem martwy Sokrates i fletnistka (Magdalena Popławska) siedząca z przodu sceny, wygłaszająca zawiły monolog dotyczący ontologii ("Jeżeli istnieje Jedno, to ono nie może być tym samym, co wiele?"). Jej głośne rozważania zdają się nie mieć końca, a ona sama wydaje się w nich gubić. To komiczny gest podważający i wykpiwający samą istotę i naturę filozoficznego namysłu. Słuchanie rozmyślającej fletnistki staje się nie do zniesienia, wprawia w niemal fizjologiczną niewygodę i dyskomfort, pojawia się pragnienie, aby przestała już mówić. Upragniony koniec rozmywa się jednak w meandrach filozoficznego dyskursu, pozostawiając – zgodnie z reżyserską intencją, ale i zgodnie z duchem antycznej praktyki filozoficznej – otwartą całość, pozbawioną tezy.
Garbaczewski umiejętnie korzysta z zapisanego w tekście potencjału widowiskowego – antyczna kultura grecka była bowiem na wskroś performatywna i agonistyczna. Czyli po pierwsze związana z występowaniem, pokazywaniem się, mówieniem w obliczu innych, po drugie zaś z nieustannym stawaniem w szranki, z konfliktem, spieraniem się, walką stanowisk. Codzienność społeczna starożytnych Greków skupiała się właśnie wokół takich aktywności: dynamicznych, zbiorowych, dialektycznych. U Garbaczewskiego Platoński dialog jest faktycznie agonem, czyli konkursem idei, żywiołową debatą (żywiołową na tyle, na ile to możliwe w tych, nomen omen, agonalnych imprezowych warunkach).
Obserwujemy też w "Uczcie" płynność postaci: Bartosz Gelner gra Alkibiadesa, ale objawia się także jako Hefajstos, w Sokratesa (zwanego także chwilami Platonem) wciela się Jacek Poniedziałek na spółkę z Pawłem Smagałą, debiutujący w Nowym Teatrze Bartosz Bielenia w roli Pauzaniasza raz karleje do postaci śmiesznego starca, by zaraz wyprostować się jako młodzieniec, Jaśmina Polak (również debiut w teatrze przy Madalińskiego) jest zarówno gospodarzem uczty Agatonem, jak i samym Erosem wijącym się w świetle czerwonego reflektora.
W pewnym momencie każdy z ucztowników zmienia sens swojego peanu ku czci Erosa i wypowiada się w pierwszej osobie. Jak gdyby ich swoistość stała pod znakiem zapytania, ich podmiotowość była mniej ważna niż to, o czym mówią. To swawolne potraktowanie tożsamości nie jest u Garbaczewskiego niczym nowym, raczej powszednim i spodziewanym, być może dlatego w zupełności nie zaburza odbioru.
"Uczta" pozostawia pewien niedosyt, na przykład aktorski – aż chciałoby się więcej od tego dream teamu wzmocnionego dodatkowo młodą siłą Bieleni i Polak. Trzeba jednak przyznać, że delikatne, zdystansowane aktorstwo stanowi przeciwwagę dla potencjalnego ciężaru tekstu. Wieńczący spektakl monolog Sokratesa niesie ryzyko przeszarżowania, tutaj zaś jest daleki od rozedrganego, dramatycznego popisu. Aktorstwo jest tu nonszalanckim niegraniem albo zdystansowaną zabawą w grę – jak w przypadku karykaturalnego starca w wykonaniu Bartosza Bieleni lub Jaśminy Polak jako zakochanego w sobie Erosa. Dzięki tego rodzaju rozwiązaniom "Uczta" pozostaje bezpretensjonalną częścią spójnej artystycznej tożsamości Garbaczewskiego. Całe szczęście twórcy jak najdalsi byli od uczynienia z przedstawienia scenicznego traktatu. Do premierowych braw reżyser wyszedł z zabawką do baniek mydlanych – to obraz tyle uroczy, ile wymowny; twórca niezłomnie traktuje teatr jak wielki plac zabaw, maszynę do spełniania marzeń i rzucania czarów.