Kto żyw w popłochu opuszcza miasto, pakując cały dobytek do gigantycznych skrzyń. Wśród zapakowanych rzeczy reporter widział zupełnie zbędne, jak choćby sztuczne kwiaty, co zakrawa na absurd. Status zamożności uciekinierów wyznaczała wielkość skrzyń, poczynając od skali letniego domku z mocnego drewna dla milionerów, po dużo mniejsze, zbite z wypaczonej dykty, tartacznych ścinek, starych szyldów, blachy z baniek po oliwie i jako żywo przypominające rozpadające się slumsy afrykańskiej biedoty.
I teraz drewniane miasto płynęło przez Atlantyk miotane gwałtowną, sztormową falą. Gdzieś na oceanie nastąpił podział miasta i jedna z dzielnic, największa, popłynęła do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape Town. Każda z tych dzielnic dopłynęła szczęśliwie do swojego portu. Wiem o tym z różnych źródeł.
Autor wielu bestsellerów nie mógł się nie zadumać nad losem nikomu niepotrzebnych księgarń. Przed odjazdem na front żołnierze wykupili pisma pornograficzne, pozostawiając liczące na zmiłowanie nabywców stosy arcydzieł, zmieszane z literaturą pośledniejszego sortu. Dlatego też "ci, którzy parają się piórem, mogą tu odebrać ważną lekcję skromności".
Kapuściński, autor cyklu wykładów wydanych pod znaczącym tytułem "To nie jest zawód dla cyników", pochylał się w swoich reportażach nad losem ludzi prostych, miotanych wichrami dziejów i wbrew własnej woli wplatanych w położenie bez wyjścia. Wielokrotnie był świadkiem podobnych sytuacji – na przykład przesłuchania angolskich nastolatków, ujętych z karabinami przez przeciwników z konkurencyjnej formacji zbrojnej.
Następny jeniec wygląda na dwanaście lat. Mówi, że ma szesnaście. On wie, że to wstyd walczyć w FLNA, ale jemu powiedzieli, że jak pójdzie na front, to potem poślą go do szkoły. On chce skończyć szkołę, bo on chce malować. Jeżeli dostanie papier i ołówek, zaraz może coś narysować. Może zrobić portret. Umie też rzeźbić, chciałby pokazać swoje rzeźby, które zostały w Carmonie. On w to wkłada swoje życie i chciałby się uczyć, i powiedzieli mu, że będzie się uczyć, jeżeli najpierw pójdzie na front. On wie, to tak wychodzi, że aby malować, musi najpierw zabijać ludzi, ale on nikogo nie zabił.
To prawdopodobne, gdyż taktyczne umiejętności przeciętnego Angolczyka ograniczały się do zamiaru przegnania nieprzyjaciela poprzez "licytację ognia". Zastraszanie go nieustanną palbą. Bo też "jemu nie chodzi o to, żeby razić przeciwnika, jemu chodzi o to, żeby zabić własny strach".
Podobnego typu udręki dawały się mocno we znaki także korespondentom wojennym, zatrzymywanym na posterunkach ustawicznie zmieniającego się frontu. Gdy o życiu lub śmierci reportera mogło zdecydować jedno wypowiedziane słowo, wszystko zależało od intuicji. Na "Camarada!" pozytywnie reagowali zwolennicy Agostino Neto, natomiast posterunkowi Holdena Roberto lub Jonasa Savimbi gustowali w "Irmao!" (Bracie!).
Rzecz w tym, że obie strony zbrojnego konfliktu były prawie identycznie (równie marnie) umundurowane, w dodatku bez jakichkolwiek oznaczeń przynależności do konkretnej formacji. Pomyłka w tym wypadku oznaczała tylko jedno – kopanie sobie własnego grobu. Jednakże w przeciwieństwie do większości dziennikarskiej braci wszelkich stron i orientacji Kapuściński nie unikał skrajnego ryzyka, dzięki czemu niejednokrotnie udawało mu się bywać w samym centrum frontowych wydarzeń, co sprawiało, że jego bezkonkurencyjne korespondencje były wprost rozchwytywane.
Kapuściński miał szczęście, bo przydzielona mu przez MPLA ochrona – żołnierka Carlotta – była w stanie nawet bojaźliwą ekipę telewizyjną z Lizbony skłonić do podjęcia ryzyka wyprawy w samo jądro konfliktu.