"Prawdziwa historia" sprawia przez to wrażenie hołdu składanego samemu sobie i filmowego ćwiczenia, które wielki mistrz zaplanował po to, by sprawdzić, czy aby nie wyszedł z wprawy.
Odpowiedź na tak postawione pytanie jest jednak przygnębiająca. Polański wciąż pozostaje mistrzem inscenizacji, a sposób, w jaki myśli montażem, musi budzić uznanie, ale jego najnowszy film pozbawiony jest napięcia i prawdy.
W "Prawdziwej historii" Polański wziął na warsztat powieść (autorstwa Delphine De Vigan), która mogłaby być kanwą b-klasowego dreszczowca spod znaku Hallmarku. W swojej karierze robił to co najmniej kilka razy, ale dzięki inscenizacyjnemu talentowi i przewrotności udawało mu się wynieść opowiadane historie wyżej, niż wskazywałby na to potencjał literackiego materiału. Tym razem podobna sztuka mu się nie udała.
W opowieści o na wpół erotycznej, a na wpół przemocowej relacji łączącej popularną pisarkę z jej fanką zabrakło bowiem tajemnicy. Ta ostatnia padła ofiarą aktorskich szarż przepuszczanych raz za razem przez Seigner i Evę Green, która nakreśliła portret swojej bohaterki zbyt grubą kreską. W "Prawdziwej historii" Green jest modliszką ze skłonnością do histerii – gdy uwodzi, wręcz ocieka erotyzmem, kiedy zaś ujawnia swoją skrywaną twarz, robi to w serii wybuchowych scen. Nie byłoby w tym może nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że siła historii opowiadanej przez Polańskiego polegać ma na niejednoznaczności, na którą zabrakło miejsca w ekspresjonistycznych, przerysowanych kreacjach obu aktorek.
"Prawdziwa historia" tylko na pozór okazuje się filmem odważnym. Polański mówi tu o erotycznej grze o władzę, o starciu młodości ze starością, oraz o sztuce, która żywi się przekroczeniem norm, ale nie mówi na ten temat właściwie nic nowego. Jego obraz przypomina nieco "Nić widmo", ale jest obrazem nieporównanie mniej stylowym niż obraz P.T. Andersona.