Między innymi: Jana Józefa Szczepańskiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Stefana Kisielewskiego, Janusza Szpotańskiego. Ludziom pióra na ogół łatwiej przychodzi formułowanie myśli na papierze niż w bezpośrednich wypowiedziach. Często dlatego piszą, że nie lubią, bądź nie umieją mówić. Marek Nowakowski do nich nie należał, o czym przekonują te zebrane w jeden tom rozmowy, które w latach 2012–2014 ukazywały się w "Tygodniku Solidarność". W ostatnim wywiadzie, przeprowadzonym przez Grzegorza Eberhardta, pisarz dokonuje podsumowania tropów i postaci swojej prozy.
Nowakowski, doskonały obserwator rzeczywistości, nigdy nie wahał się zabierać głosu w sprawach publicznych. Jego pisarstwo to świat widziany okiem zwykłego, lecz niepogodzonego ze swoim losem człowieka z przedmieścia. Z obrzeży wielkiego, nieprzyjaznego miasta, gdzieś na skraju Europy i świata.
Pasja pisarska nigdy nie zwiodła Nowakowskiego w regiony felietonistyki. Nie uprawiał ekwilibrystyki słownej, nie zmierzał ku błyskotliwym puentom. Powściągał pióro do mistrzowsko zwięzłych opisów doświadczeń dnia powszedniego.
Od czasu do czasu dawał upust społecznikowskiemu zaangażowaniu przed radiowym mikrofonem albo przed kamerami, zanim do telewizji kompletnie się zraził. Ujawniał wtedy talent publicysty i bezkompromisowego komentatora: oceniał bieżącą sytuację polityczną, poczynania rządu, parlamentu, instytucji centralnych. Robił to zawsze z punktu widzenia przeciętnego obywatela, unikając wielkich słów, co odróżniało go od tzw. autorytetów moralnych z parciem na szkło.
To, co innym wydałoby się banalne i nieistotne, Nowakowskiego niepokoiło najbardziej. Jak mówił w rozmowie ze Świątkiem:
Ja jeszcze widzę, jak wyglądają randki w kawiarniach. To duchowe, uczuciowe historie! A oni siedzą i właściwie mało mówią, a bardziej zerkają na swoje komórki. Tu mają być jakieś wyznania, emanacja wzrokiem miłości, pożądania, a tu komórka wchodzi jako przerywnik. I nagle ona staje się ważniejsza niż siedzący naprzeciw ukochany czy ukochana. Więcej mówią im komórki niż oni sami do siebie.
Pisarz przestrzega, że wiedza, która przychodzi strumieniem z nowych nośników bywa płytka.
Czy przy tym ogromie informacji bardzo miałkich i dotyczących tylko współczesności nie zaciera się tożsamość ludzi? Nie wiedzą o swojej przeszłości, o przeszłości swoich ojców, dziadków. To już w ogóle nieważne. Dawniej to była więź, która dawała siłę.
Tradycja, jak dowodzi autor "Powidoków", to również zakorzenienie w tkance miasta. Snuje opowieści o doświadczonych fachowcach, którzy latami prowadzili drobne interesy, małe warsztaciki. Teraz jednak coraz więcej właścicieli kamienic – wyzutych w PRL-u ze swego mienia – odzyskuje do nich prawa; chcąc je utrzymać, narzuca na wynajmowane lokale wyśrubowane czynsze, którym podołać mogą jedynie najbogatsze firmy, banki, kancelarie prawnicze.
Ja zawsze miałem na mieście takie "Okopy Świętej Trójcy", swoje miejsca. Tu sklepik, tam warsztacik, tu jakiś kolega, tam inny. I w ciągu tego dwudziestolecia wszystkie te moje enklawy, te okopy już są zasypane, nie ma ich. Kolega inżynier prowadził w bramie prywatny interesik – halogenowe oświetlenie. Już go nie ma. Miałem starego introligatora. Też zniknął. […] Czegoś żal.
W opowieściach Nowakowskiego o dniu dzisiejszym wciąż obecna jest przeszłość, czasy, kiedy trzeba było wyrąbywać sobie małe, zastępcze przestrzenie wolności. Jego zdaniem nawet najmądrzejsi diagności nie wierzyli w koniec komunizmu. Dlatego każdy radził sobie jak mógł, a część niepokornych zasilała kręgi przestępcze, które dawały im pozory wolności – życie poza władzą, uważając się za rycerzy wolności.
My jesteśmy złodziejachy i robimy swoje, mamy swoje prawa. Wyroki? Trudno, koszty takiego życia. I dlatego ci chłopcy wchodzili w świat poza prawem. To była forma dzikiego, ślepego buntu wobec PRL-owskiej rzeczywistości. Może mitologizuję, ale znałem ich.
Można by zapytać, po co doskonale władającemu piórem Markowi Nowakowskiemu potrzebny był jeszcze Krzysztof Świątek? Książka dowodzi, że był niezbędny, aby wytrącać pisarza z kolein jednokierunkowego myślenia, drażnić, pobudzać, zaskakiwać niekoniecznie wygodnymi pytaniami, drążyć niedopowiedziane wątki. Tylko wtedy z zakamarków ludzkiej pamięci można wydobyć zwierzenia o właściwym potencjale emocjonalnym.
Uważałem, że powinienem pisać, tak jak chcę, i w tym zachować wolność. A po Sierpniu chciałem działać i działałem. W Związku Literatów Polskich założyliśmy komisję współpracy z Solidarnością i uniwersytet robotniczy, którego prelegenci jeździli po zakładach rozsianych po całej Polsce. Lech Bądkowski, Kazimierz Orłoś, Zyta Oryszyn i inni. Byłem w Gdańsku, Nowej Hucie, Ursusie, wciągnąłem się. I pamiętam tamtych ludzi, a przychodziły tłumy, bo była świadomość, że po raz pierwszy mamy wolne słowo. Uderzyła mnie inność twarzy. Ja reaguję na wygląd człowieka, na jego twarz. Miałem dość PRL-owskich gęb – działaczy, partyjniaków, uczonych, ubeków, dyrektorów od PGR-u do kopalni. Oni mieli japy utopione w tłuszczu, z zatartymi rysami i chytrymi, obłudnymi oczami, fałszywymi uśmiechami. I wyzierała z nich ta nowomowa, która lała się strumieniami. Można ich było wyrwać ze snu i od razu lecieli nowomową na każdy temat. Potoki wielkiego kłamstwa. Polska zniewolona, upodlona, z całkowicie przegniłą warstwą tych, którzy kraj reprezentowali.
Marka Nowakowskiego można cytować w nieskończoność. Jednak najlepiej czytać jego książki. "Okopy Świętej Trójcy" to wspaniały przewodnik po jego twórczości i, oczywiście, po Warszawie.
Marek Nowakowski
"Okopy Świętej Trójcy. Rozmowy o życiu i ludziach"
z Markiem Nowakowskim rozmawia Krzysztof Świątek
wymiary: 135 x 205 mm
oprawa: twarda
liczba stron: 228
Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014
ISBN 978–83–7785–479–2