W nowym, poszerzonym wydaniu "Kantora od kuchni" czytelnik odnajdzie wspomnienia osób, które znały artystę i dane im było z nim pracować. Portret i szczegółowy obraz geniuszu krakowskiego twórcy to wydarzenie na księgarskim i teatralnym rynku.
Wprawdzie o twórcy Teatru Cricot 2 napisano już wiele, jednak tak bezkompromisowego portretu artysty dotąd brakowało. Krzysztof Miklaszewski nie szczędzi barwnych opisów niekonwencjonalnych zachowań Tadeusza Kantora, które znacznie weryfikują jego powszechnie znany wizerunek.
Przedstawia go w pełnym bogactwie charakteru, nie bez przywar i dziwactw. To uzwyczajnienie i uczłowieczenie genialnego artysty, jest bodaj największą zasługą autora. A lata, jakie minęły od śmierci twórcy "Umarłej klasy", dają wystarczający dystans, by takie działania uznać za uprawnione. Miklaszewski umie zresztą wydobyć wszelkie śmieszności artysty bez negatywnych emocji, za to z dystyngowanym wdziękiem.
Przez blisko piętnaście lat autor książki był sumiennym kronikarzem zmagań Kantora z oporem materii w tworzeniu widowisk, które weszły do kanonu największych dokonań minionego wieku polskiego i światowego teatru. Dokumentował ich powstawanie za pomocą kamery i pióra; sam też brał udział w pracach Cricotu 2 jako aktor. Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej kompetentnego i upoważnionego do napisania tej książki.
Jest ona niewątpliwą gratką zarówno dla teatralnych koneserów, jak i dla ludzi pragnących dotknąć fenomenu Kantora. Miklaszewski unaocznia, jak znany wszystkim wybuchowy temperament mistrza prowadził do nieustannych awantur, których atmosferę po części oddali – już przed trzema laty od pierwszego wydania "Kantora od kuchni" – słynni Kantorowscy bliźniacy, Wacław i Lesław Janiccy w swoim "Dzienniku podróży z Kantorem". W przeciwieństwie do nich Miklaszewski nie ogranicza się tylko do opisu incydentów, ale dodaje do nich bilans strat i zysków, cięty komentarz, nierzadko – epilog.
Ustawiczne szykanowanie przez Kantora zespołu, służb hotelowych, organizatorów festiwali, władz państwowym różnych szczebli, podejmujących zespół Cricot 2 w świecie – można by w zasadzie rozpatrywać w kategoriach sztuki, na przykład happeningu. Wystarczała byle iskra, żeby dochodziło do eksplozji. Kiedy recepcjonista hotelu w Essen nadmienił Kantorowi, że przygotował mu apartament po pomieszkującym tu nie tak dawno Grzegorzu Lato, reakcja była natychmiastowa: "W pokoju po futboliście spał nie będę. Tam mogą spać tylko techniczni! Ich nie zabije zgniły zapach onucy! A mnie – tak!!!".
Podczas jednego z zagranicznych pobytów zespołu z "Umarłą klasą" w Lyonie do Tadeusza Kantora, jak zazwyczaj, lgnęli rozmaici ludzie. Wśród nich oficjele konformiści, których Kantor nie tylko nie cierpiał, ale na ich widok dostawał szału – relacjonuje kronikarz zespołu Cricot 2, Krzysztof Miklaszewski. – Wiedząc doskonale, w jakiej sytuacji – sytuacji "nieustannej walki" – znajduje się jego prawdziwy przyjaciel Roger Planchon, kontrolował składane mu hołdy bezbłędnie. Wiedział też, którzy to urzędnicy z władz miejskich Lyonu utrudniali życie Planchonowi i zrobili wiele, żeby zaplanowany przez niego, kapitalnie wymyślony sezon z Kantorem, Jurijem Lubimowem (słynne spektakle Teatru na Tagance: "Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem", "Hamlet" z Wołodią Wysockim czy "Świętoszek") i Heinerem Müllerem (inscenizacja "Die Schlacht") po prostu się nie udał.
I kiedy jeden z wysokich urzędników magistratu przybył z usłużnym zaproszeniem na kolację, Kantor nawet nie wstał. Urzędnik tokował długo. Kantor, zmęczony przedstawieniem, siedział spokojnie na krześle, w pozycji relaksowej, z nogami wyciągniętymi przed siebie i opartymi na dosuniętym krześle. Minuty mijały, a urzędnik gadał. Ale kiedy doszedł do zachwalania kuchni lyońskiej, Kantor, nie zmieniając umęczonej pozy, ryknął:
– A nam się po prostu nie chce!
Rezultat tego wybuchu Mistrza był porażający. Urzędnik w jednej chwili zniknął za kotarą dzielącą szatnię od sceny. A my wszyscy pospadaliśmy z krzeseł. Z wrażenia i ze śmiechu.
– Nie wolno nikogo do niczego zmuszać! – rzekł, dławiąc się ze śmiechu, ukryty za kotarą i podsłuchujący przebieg tej audiencji Monsieur Roger. – Nie wolno nikogo zmuszać – powtórzył dobitnie – zwłaszcza do dialogu... kolacyjnego!
Plotki – w których nierzadko przewijają się nazwiska największych osobowości twórczych świata – poparte są w książce faktografią, niekiedy nawet weryfikowane przedrukami stosownych dokumentów. Perfekcja artystyczna szefa Teatru Cricot 2 sprawiała z kolei, że podczas pracy nie oszczędzał swoich aktorów.
To nie jest postawa artystyczna! – ten wyrzut, często kierowany przez Tadeusza Kantora do kolegów malarzy i do współpracowników w teatrze, był zarzutem poważnym – zwraca uwagę Krzysztof Miklaszewski. – Kantor stał bowiem na straży niepodzielności dzieła i nierozerwalności z postawą jego twórcy. I to na każdym szczeblu powstawania przedstawienia. Artyzmu żądał od wszystkich z nim pracujących: aktorów i rzemieślników, akustyków i zaopatrzeniowców, inżynierów dźwięku i menedżerów, konstruktorów jego maszyn i obiektów, a nawet administratorów. Dlatego też Kantor wszystkich swoich "kooperantów" kochał i nienawidził równie silnie. Aktorzy – rzecz jasna – byli na pierwszym miejscu.
Pamiętna była scena w Brukseli, gdy do jednej z sędziwych aktorek wezwano karetkę reanimacyjną. "To kretynka! Zachciało jej się teraz umierać! – wykrzykiwał. – To nie jest postawa artystyczna! Nie wolno umierać przed premierą!". Gdy inna ze starszych dam wpadła w Japonii do czterometrowej czeluści i spod sceny zapewniała, że nic jej się nie stało, usłyszała w odpowiedzi: "To nieprawda, już pani mówiłem, że pani nie żyje!". Na ponowne: "Nic mi jest!", riposta była jeszcze żywsza: "A to sklerotyczka! Mówiłem już pani, żeby się pani nie odzywała! A ty gówniarzu skacz po tę klępę!".
Przypomniał też Miklaszewski, jak to Tadeusz Kantor oburzał się na Jerzego Grotowskiego, że ten tak instrumentalnie i nieludzko traktuje swój zespół:
Kiedy grzmiał na "kontemplacyjne" praktyki katowania zespołu Teatru Laboratorium na długo przed przedstawieniem, wtórowaliśmy mu. Tak też było, kiedy wskazywał na niedopuszczalne zwyczaje znanych i uznanych aktorów, wychodzących na scenę całkowicie "nierozgrzanych", by "odwalić swoje" w przerwach między interesującymi ich tak naprawdę partyjkami gry w kości w garderobie. Kiedyś ujął nas szczególnie: "Ten idiota Grotowski, ten nudziarz metafizyczny, każe swoim biedakom skupiać się na trzy godziny przed spektaklem!". Pełni nadziei, że nas to nie spotka z jego strony, usłyszeliśmy słowa, których absolutnie się nie spodziewaliśmy: "My się będziemy skupiać... dwie godziny wcześniej!".
Kiedy w Mediolanie Mistrzowi wypadł dysk, jedna z zacnych pań zatelefonowała do salonu masażu. Zamówiła dwie specjalistki. Zjawiły się niezwłocznie, z pytaniem: "Gdzie ten kogut?". Na widok prowokacyjnie jaskrawych makijaży obu "masażystek" Kantor poderwał się tak gwałtownie, że krąg zaskoczył mu na właściwe miejsce.
Kantorowi w codziennych utarczkach z rzeczywistością przyświecały dwa hasła – ujawnia autor książki. – Pierwsze wywodziło się z ukochanej przez niego Francji. Drugie zapożyczył z nielubianych Wysp Brytyjskich. Pierwsze stanowiło modyfikację demokratycznego wyzwania sztandarów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Drugie zaczerpnął ze snobistycznych zasad wyspiarskiego establishmentu. Pierwsze: Wolność–Równość–Braterstwo, znaczyło w praktyce: Wolność Artystyczna–Równość Międzynarodowa–Braterstwo Zespołu. Drugie: Dżentelmeni nie mówią o pieniądzach! – wykluczało jakiekolwiek roszczenia finansowe. Oczywiście – ze strony zespołu.
Autor "Kantora od kuchni" odpowiada także na stawiane zespołowi Cricot 2 zarzuty ulegania przejawom tyranii ich Mistrza:
"Dlaczego spostponowani publicznie nie biegniecie do sądu? Dlaczego nikt z was – obrażony – nie wyzwie Kantora na pojedynek? Dlaczego poniżani nie odpowiecie mu pięknym za nadobne?".
Jeśli już "odpowiedzieć", to jednym, a właściwie dwoma zdaniami: Kantor wiedział, co my wiedzieliśmy, i my wiedzieliśmy, co wiedział Kantor, że awantury były jemu i nam potrzebne. Kantorowska Teoria Awantury wyzwalała w praktyce niezbędne zasoby, ukrytej energii, spożytkowanej artystycznie. A że stwarzała przy okazji sytuacje śmieszne, komiczne czy absurdalne, to już był postępujący proces prób Cricotu, w czasie których granice między życiem a sztuką były w sposób wyraźny zacierane.
Miklaszewski nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał imponującej wiedzy historyka sztuki. Opis każdej wyprawy zespołu otwiera mini esej, przypominający historię państwa, odwiedzanego miasta, dziejów najważniejszych zabytków, dokonań w dziedzinie sztuki i ich znanych powiązań z polską kulturą. Co najciekawsze, treści te autor tak umiejętnie splata z warstwą rodzajowo-anegdotyczną, że czytelnik pochłania je jednym tchem. Proponuję sprawdzić. Warto.