Kino wkracza w epokę, w której aktorzy nie będą już potrzebni – dzięki skanerom można stworzyć ich komputerowe awatary wiernie odwzorowujące mimikę i gesty żywych postaci. Jedną z gwiazd, które dostają propozycję zeskanowania, jest Robin Wright (grana przez... Robin Wright). Czterdziestotrzyletnia aktorka podpisuje swój ostatni kontrakt, oddając siebie we władanie animatorów i producentów. Odtąd przez dwadzieścia lat zastępowana będzie przez komputerowy program stworzony przez filmowych animatorów...
Lem czytany na nowo
Stanisław Lem nie miał szczęścia do filmowych adaptacji. Albo trafiał na oddanych miłośników fantastyki, którzy pod kostiumem konwencji nie dostrzegali intelektualnych walorów jego prozy, albo na filmowców-filozofów, którzy akcję i wizję składają na ołtarzu refleksji.
Z "Kongresem" Ariego Folmana jest, niestety, podobnie. Autor wybitnego "Walca z Baszirem" tak bardzo rozkoszuje się rozbuchanymi plastycznie wizjami, że zapomina o dramaturgicznym abecadle, a natłok pop-filozoficznych wątków sprawia, że "Kongres" pogrąża się w pretensjonalności. Folman przeplata klasyczną filmową fabułę z animowanymi sekwencjami, ukazującymi świat wyobraźni głównej bohaterki. Wizje, z których zbudowane jest Folmanowskie uniwersum, nie składają się jednak w spójną opowieść.
W klasycznie filmowanej, aktorskiej części "Kongresu" przejmuje wątek samotnej matki zmagającej się z postępującą chorobą syna, a monolog agenta (Harvey Keitel) podczas procesu skanowania to najlepsza scena "Kongresu". Kiedy Ari Folman sięga do klasycznego języka kina, filmowa maszyneria nabiera rozpędu. Problem w tym, że gdy tylko wchodzi na obroty, reżyser porzuca realistyczną estetykę, by przenieść nas do animowanej antyutopii.
Z Lemem wśród bożków
Film Folmana zbudowany jest na intelektualnym paradoksie: jednocześnie wpisuje się w konwencję antyutopii i drwi sobie z niej. Nie może to zresztą dziwić, skoro Folman przenosi na ekran "Kongres futurologiczny" Stanisława Lema, opowiadanie będące żartobliwym komentarzem do literackich antyutopii.
Izraelski twórca zarazem oskarża popkulturę i składa jej hołd. Drwi sobie z ikon światowego kina, ożywiając na ekranie postaci Toma Cruise’a szczerzącego zęby w sztucznym uśmiechu czy Clinta Eastwooda odzianego w obskurne łachy z "Dobrego, złego i brzydkiego" Sergia Leone. Między innymi ich spotyka Robin Wright podczas narkotycznej podróży po własnej podświadomości. Cała jej wyprawa, przywodząca skojarzenie z "Boską komedią" Dantego, przypomina spacer pośród bóstw z różnych panteonów. Michael Jackson kelneruje tu egipskiemu bóstwu Amonowi-Re, Marilyn Monroe spotyka Zeusa, a Jezus - Ronalda Reagana.
W "Kongresie" popkultura przejmuje rolę religii - jest "opium dla ludu". Ucieczka przed rzeczywistością prowadzi do całkowitego wyrzeczenia się człowieczeństwa rozumianego jako wolność wyboru własnego losu. Snując tę ponurą wizję, Folman jednocześnie puszcza do nas oko. Nieprzypadkowo najważniejszym cytatem (wykorzystanym kilkukrotnie) jest ten z filmu "Dr Strangelove czyli jak przestałem się bać i pokochałem bombę" Stanleya Kubricka. Amerykański mistrz szydził tam z konwencji antyutopii i zimnowojennych lęków, na których żerowali twórcy jego epoki. Także Folman zdaje się drwić z mrocznych fantazji, które snuje na ekranie.
Film ze zdjęciami Michała Englerta
Przy okazji Folman mnoży literacko-filmowe nawiązania, fundując widzom niemal godzinną intelektualną szaradę. Problem w tym, że na końcu nie czeka nas nic więcej niż satysfakcja z rozwiązanych zagadek. Bo między psychologicznym dramatem, który zasygnalizowany zostaje w pierwszych sekwencjach filmu i wieńczącą go wizją świata na krawędzi upadku, zieje fabularna pustka.
"Kongres" najlepszy jest wtedy, kiedy twórcy dają wybrzmieć psychologicznej opowieści o kobiecie stającej przed ważnym życiowym wyborem. To właśnie pierwsze sekwencje nadają filmowi tempo. Duża w tym zasługa Michała Englerta. Polski operator świetnie dostosowuje się do temperatury i dynamiki filmowych wydarzeń – raz daje przestrzeń swym bohaterom i cierpliwie przygląda się im z dystansu, kiedy indziej jego kamera ożywa, by podążać za postaciami.
Folman wierzy w siłę swoich obrazów i aktorskich kreacji. Nie narzuca dynamicznego montażu, którego moglibyśmy się spodziewać po science-fiction, i pozwala, by na ekranie zamiast akcji zaistniała chemia emocjonalnych połączeń. Słusznie, bo aktorzy to niezaprzeczalny atut jego filmu. Przekonująca jest posągowo piękna Robin Wright w roli kobiety na życiowym zakręcie, a Danny Houston w pełni wykorzystuje swoje demoniczne emploi. Przyćmiewa ich jedynie Harvey Kaitel. Amerykański aktor kilku krótkich scenach pokazuje, jak działa ekranowa charyzma, która niczym magnes przyciąga uwagę widzów.
Osiemdziesięcioletni Stanisław Lem wyznawał: "Mnie by wystarczyło, gdyby na podstawie mojej książki powstał jeden dobry film". Nie był zadowolony z "Solaris" Tarkowskiego, ani – tym bardziej – z niezbyt udanych polskich adaptacji czy amerykańskiego hitu Stevena Soderbergha. Można przypuszczać, że i "Kongres" nie byłby spełnieniem jego marzeń. Bo Ari Folman stworzył dzieło wewnętrznie pęknięte, w którym fabularna opowieść ustępuje miejsca pop-filozofii.
Film trafi na ekrany polskich kin 13 września 2013 roku. Dzień wcześniej odbędzie się jego niemiecka premiera.
-
"Kongres" (The Congress), Belgia, Francja, Luksemburg, Niemcy, Polska, Izrael 2013. Reżyseria: Ari Folman, Scenariusz: Ari Folman na postawie "Kongresu futurologicznego" Stanisława Lema, Zdjęcia: Michał Englert, Muzyka: Max Richter, Montaż: Feler Nili, Scenografia: David Polonsky. Występują: Robin Wright, Harley Keitel, Danny Houston, Kodi Smit-McPhee , Paul Giamatti. Dystrybucja: Gutek Film.
Bartosz Staszczyszyn, 26 sierpnia 2013 r.