Joanna Wajs, "Dziadek Enzo". "Twórczość", kwiecień 2006.
Joanna Wajs
DZIADEK ENZO
Balkon wychodził na studnię, ciemny szyb z prowizorycznymi tarasami. Były to nieforemne jak jaskółcze gniazda ostoje zakurzonych roślin, które zsyłano tu po paru sezonach świetności, i starych ludzi spędzających czas w plecionych fotelach. Światło prześlizgiwało się po murze, zaplątane w kępy suchego bluszczu, w fałdy ubrań na sznurach, a wraz z nim jaszczurki broniące się przed stygnięciem, szare jak papier do pakowania warzyw.
Starzy mężczyźni, okryci pledami, ze stosu składowanych tu czasopism wyciągali "Gazzetta dello Sport" i wertowali wyblakłe strony, studiując statystyki zeszłorocznych meczów. Czasem kibicowali chłopcom, którzy pod balkonami okupowali plac nieczynnego parkingu, grając w piłkę przy sfatygowanym czerwonym mercedesie. Dziadkowie krzyczeli i tupali, jakby chodziło o pierwszoligowych piłkarzy, aż wreszcie matki chłopców, zaalarmowane echem piłki odbijającej się od ścian, a czasem wpadającej w pranie, otwierały z rozmachem okiennice i przerywały rozgrywkę. Ze względu na kobiety spotkania przebiegały później dyskretniej i ciszej; piłkarzy i kibiców zorganizowanych w sojusz przeciwko matkom połączyła futbolowa omerta. Te międzypokoleniowe spiski nie potrwały jednak długo - rok, może dwa lata. Chłopcy rośli, z czasem odchodzili na inne boiska, a młodsi zaglądali tu z rzadka. Staruszkowie nudzili się, czasami umierali, niektórzy przenosili się do domów opieki. Reszta trwała na placówce, dokarmiając skórkami od wędlin bezdomne koty i dyskutując o powtarzanych na Rai Uno serialach. Wśród nich był dziadek Enzo.
Miał znoszoną, wysłużoną twarz, podzieloną na części głębokimi bruzdami zmarszczek i skóry. Wydawało się, że coś chowa w mięsistych policzkach. Może tę zgubioną piłkę do tenisa? - zastanawiał się na poważnie Giovanni, mój pierwszy narzeczony, patrząc, jak nasz dziadek przechodzi z balkonu do sypialni, zdejmuje sztruksową kamizelkę i trąca kołujące pod sufitem modele aeroplanów, które tak nas intrygowały i których nie wolno nam było dotykać. Okręcały się w powietrzu, podobne do papierowych żurawi, odległe jak wysokie, oblodzone gwiazdy.
Czym się zajmował poza składaniem samolotów? Zawsze, gdy zaglądaliśmy do środka, niańka zatrzaskiwała gwałtownie drzwi jego gabinetu, pełnego żółtawych kółek dymu, dryfujących jak okręty w kwaśnych oparach nikotyny. Utrzymywała, że dziadek potrzebuje snu. Zdjęci grozą, że nawet tak starzy ludzie dzień w dzień podlegają obowiązkowi sjesty, który nas, dzieci, od lat już nie dotyczył, wycofywaliśmy się do salonu. Mimo to myślę, że gdy drzwi zamykały się za niańką, dziadek ostrożnie wstawał z łóżka i słuchał naszych śmiechów. Czasami, niepogodzony z losem, uderzał rytmicznie o podłogę laską, a potem chrząkał głośno i aby protest uczynić bardziej dobitnym, spluwał zamaszyście na parkiet. Wydaje się, że najbardziej interesowaliśmy go my, sześciolatkowie, i czasem przy posiłkach dawał nam znaki za plecami ciotki. Do dziś nie wiem, dlaczego izolowano go od nas, tego banitę na balkonowym wygnaniu, poddawanego torturze sjesty, odosobnienia i milczenia. Tylko w środę, gdy niańka i ciotka szły na mszę dla dorosłych, powierzano mu zajęcie się nami. Wytaczano fotel do salonu, a my opadaliśmy kolana dziadka jak stado zgłodniałych, rozkrzyczanych mew. Byliśmy żądni wszystkiego, co mógł nam dać, żarłoczni jak przypływ, który zalewa każdy skrawek suchego lądu, a on, nasz milczący sprzymierzeniec, częstował nas jabłkami o zapachu tytoniu.
Zrozumieliśmy, że jest w naszym życiu kimś niezwykle ważnym, gdy zauważyliśmy, że schowany w pluszowym fotelu, uwięziony przez niańkę na balkonie, a czasem wciśnięty w ciemny, wąski korytarz, obok plakatu z Matką Boską, którą ciotka wycięła na Wielkanoc z gazety parafialnej, śledzi nas, choć nie, raczej asystuje, jak władca w przebraniu, przy wszystkich naszych zabawach. Wiedział, byliśmy tego pewni, o naszych świętokradztwach i zbrodniach, tych popełnionych i tych dopiero zamierzonych, nawet o plamie ze smażonych pomidorów na komunijnych spodniach Giovanniego. I choć nie przyklejał nam na czołach wodnych tatuaży jak inni dorośli, był dla nas, z tymi swoimi samolotami, które bez przerwy okręcał w powietrzu, praprzyczyną żywiołu zabawy - cynowych trąbek, gier planszowych i drewnianych koni. Jak nieznanemu bogu składaliśmy mu w myślach ofiarę z każdej niedozwolonej rozkoszy, z każdej wyniesionej z jadalni pod ubraniem pomarańczy, której czerwonym, lepkim sokiem dzieliliśmy się, pieczętując przymierze.
Ten może najważniejszy z moich dziadków nie należał do mnie, był dziadkiem Giovanniego, ale chyba rozumiałam go lepiej niż inni. Kiedy z nami zostawał, czasem podczas zabawy udawało mi się pochwycić jego wzrok. Miał nieobecne, pełne tajonej wzgardy i urazy spojrzenie jak cesarz odsunięty od władzy, bezsilny wobec tych, którzy przyszli po nim. Nienawidził innych dorosłych, ale my, dzieci, do końca byłyśmy dla niego tylko uzurpatorami, najeźdźcami, małymi tchórzliwymi tyranami w koronach z tektury.
W dniu, w którym umarł, zakradliśmy się do jego pustego pokoju. Z gabinetu wyniesiono już ubrania i książki, nawoskowana podłoga błyszczała jak skórka na jabłku i odbijała kształty samolotów, które wciąż tam były, kołowały. Szklane śmigła trącały się lekko, wydając dźwięk podobny do bicia dzwonów. Podeszliśmy i po raz pierwszy, w milczeniu, dotykaliśmy tych obcych, metalowych istot, ale nie odważyliśmy się zabrać żadnej z nich; były jak klejnoty antycznego króla, które powinny zostać pochowane razem z imperatorem.
Jeszcze długo po śmierci dziadka samoloty zakreślały w powietrzu koła jak psychopompowie przenoszący dusze w zaświaty. Kurz unoszący się w pokoju sypał się na nie suchym, złotym brokatem, jakby chciał zaznaczyć niewidzialny tor ich lotu.