Obywatel Niemiec Adam Kowalski, mimowolny przemytnik ślimaków winniczków z Czech, zostaje pomylony z obywatelem Niemiec Adamem Kowalewskim, przemytnikiem papierosów z Polski, i aresztowany. Emerytowany nauczyciel, w dwudziestą rocznicę śmierci swojej żony, wyrusza w podróż na Sycylię do Taorminy z prozą Iwaszkiewicza pod pachą. Zakochuje się w młodej artystce cyrkowej i przyjmuję posadę klauna, traci głowę, pieniądze i bilet powrotny do Polski. Mieszkańcy Zgorzelca pielgrzymują do Görlitz, aby nie całkiem honorowo oddać Niemcom polską krew...
Bohaterowie Janusza Rudnickiego nigdzie nie są u siebie i nigdy nie są do końca sobą. Polacy, Czesi i Cyganie z niemieckimi paszportami. Umarli wracający pomiędzy żywych, żywi kochający umarłych. Człowiek przemienia się tu w zwierzę. Artysta zmaga się z własną seksualnością i fałszuje własną przeszłość. Pod piórem Rudnickiego ich historie nabierają niezwykłej siły wyrazu.
Źródło: www.wab.com.pl
Książka została nominowana do Nagrody Literackiej "Nike 2010".
-
Janusz Rudnicki
Śmierć czeskiego psa
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
123 x 195, 208 ss., twarda oprawa
ISBN 978-83-7414-639-5
www.wab.com.pl
"Gazeta Wyborcza" prezentuje książki nominowane do nagrody "Nike 2010":
Ja, najwybitniejszy żyjący pisarz polski
Zbiór opowiadań o inteligentach, gastarbeiterach, psach i Andersenie
Bez względu na to, czy Janusz Rudnicki zjawia się w swych opowiadaniach we własnej osobie, dajmy na to w kapciach i piżamie w paski na berlińskim pokazie Katynia Wajdy, czy też wciela się w kogoś innego - na przykład w więźnia Adama Kowalskiego, przemytnika ślimaków z Czech do Niemiec, omyłkowo aresztowanego za szmugiel papierosów albo emerytowanego nauczyciela szkoły średniej, wybierającego się na Sycylię w podróż życia - w jego opowiadaniach rozpoznajemy od razu charakterystyczny pikarejski ton, a wszyscy bohaterowie - czy to inteligenci, czy to gastarbeiterzy - to właściwie jedna i ta sama osoba w różnych przebraniach. Można ją charakteryzować za pomocą terminów psychiatrycznych, mówiąc o połączeniu fobii społecznej, klaustrofobii i nerwicy natręctw. Można napomknąć o mizantropii i pechu notorycznego nieudacznika. Można wreszcie zobaczyć w niej archetypicznego Polaka - wiecznego pielgrzyma, wszędzie skazanego na samotność i odrzucenie.
Gra z kodem romantycznym toczy się na wielu poziomach - od głębokiej niechęci ("ten 'szczyt' polskiej taktyki wojskowej był błędem tragicznym tak, że zamiast do Ksiąg Pamięci Narodowej trafić powinien do Księgi [w] Rodzaju Guinnessa"), poprzez żartobliwy dystans (jak w opowieści o facecie, który w dniu Wszystkich Świętych z zapaloną gromnicą wjeżdża na górę wyciągiem krzesełkowym, żeby "aż po czeskiej stronie widzieli, że Polak z martwymi za pan brat"), aż po utożsamienie (jak w dysydenckim wspomnieniu z początku lat 80.). Gawędy Rudnickiego o przygodach Polaka w szerokim świecie (bohater podróżuje między Pragą, Berlinem, Hamburgiem, Warszawą i Kędzierzynem-Koźle - jak, przymierzając, sam pisarz) to gombrowiczowskie gry z polskością, która więzi nas bez względu na to, czy jej się poddajemy (wśród obcych), czy z nią walczymy (wśród swoich). Polski mesjanizm jest wieczny, choć wciąż przybiera różne formy, nieraz tak komiczne, jak w Zgorzelcu, gdzie polski pochód krwiodawców przekracza (nieistniejącą) granicę, by za pieniądze zasilić polską krwią niemiecką stację krwiodawstwa.
W znakomitych minibiografiach zamykających tom pojawiają się postacie z zupełnie innej bajki - Hans Christian Andersen, Alma Mahler i inne legendy europejskiej sztuki. Rudnicki potrafi opowiedzieć całą biografię na kilkunastu stronach. Puszcza nam, w przyspieszonym tempie, film życia, osiągając efekt przewijania na podglądzie. Życie oglądane w ten sposób okazuje się komiczną pantomimą pełną nerwowych gestów, śmiesznych póz i fałszywych kroków. Finał jest od początku oczywisty. "No i psyt, zgasł". W tych opowieściach - jakby pisanych przez złośliwego ducha - otrzymujemy potężny zastrzyk egzystencjalnego nihilizmu. Końcowy efekt jest jednak paradoksalny: empatia, której nie mają i nie doświadczają bohaterowie Rudnickiego, zostaje ofiarowana nam, czytelnikom.
Rozmowa z Januszem Rudnickim:
Juliusz Kurkiewicz: Dlaczego pan się tak znęca nad swoimi bohaterami?
Janusz Rudnicki: Jeśli już, to raczej nad samym sobą. Bo kto na dobrą sprawę w Śmierci czeskiego psa miałby nimi być, tymi bohaterami? To w zasadzie narrator, przebierający się wciąż jak modelka przed kolejnym wyjściem na wybieg. Raz wychodzę, na brawach i fleszach, jako wyprowadzający psa, raz pojawiam się jako pies, innym razem jadę samochodem pełnym ślimaków, a innym - na rowerku wodnym w Taorminie. I tak dalej. To jest mój prywatny theatrum mundi. A wcześniej to sunąłem po tym podeście w źle nałożonej peruce i byłem moją matką. I but mi po drodze spadał, ku uciesze czytającej publiczności. Jak się nazywał Polański w Lokatorze, Trelkowski? To byłby niezły trop...
JK: Wiele z tych opowiadań mówi o przygodach Polaków za granicą - mają kompleks niższości, czasem reagują agresją. Rzeczywiście tak pan widzi ich sytuację, czy raczej bawi się stereotypami?
- Ta imputowana mi często walka ze stereotypami. Rozumiem recenzentów, że na to idą, bo to proste i jakoś tam efektowne, dla mnie tymczasem walka ze stereotypami to rzecz tak stereotypowa, że wolałbym, jeśli już, być za nimi, niż przeciwko nim. No dobra, one gdzieś tam od czasu do czasu się pojawiają, ale jako taka podszyta groteską szermierka, na drugim planie, to wszystko. Od walki ze stereotypami są gazety i reportaże, nie proza.
JK: A na planie pierwszym?
- Sam napisałem, sam się mam komentować, tak? Plan pierwszy to np. zatrzaśnięte drzwi, złe klucze, zepsute windy, branie kogoś za kogoś innego z wszystkimi tego następstwami, zgubione lub stłuczone okulary. To slapstickowa jazda z nie zawsze funkcjonującymi hamulcami, dzień powszedni pod lupą neurastenika, a nie Niemcy, Polacy i bilateralne stereotypy.
JK: Skąd wśród pana bohaterów wyskoczyli nagle Andersen i Alma Mahler?
- Przyczyna prosta, luka. Ja sam mało o Andersenie wiedziałem. Zafascynowała mnie jego pokraczność, nie tylko fizyczna. Jego zafajdany, żałosny snobizm i jego zafajdane sumienie, wyrzekł się przecież rodziny, uśmiercił ją. Co za kawał no, darujmy sobie. A z Almą Mahler też luka. Z tym że ona bardzo przypomina mi naszą Nałkowską. Z takim rodzajem snobizmu, który jest do zaakceptowania. Dwie Kleopatry, dwie matrony, które co najmniej raz w tygodniu wjeżdżały do Rzymu. Na wozie, ciągniętym przez zniewolonych przez nie wielbicieli.
JK: Co pan powie na pomysł napisania książki złożonej z takich minibiografii, tyle że wielkich Polaków? Nałkowską sam pan już wytypował...
- Coś w stylu, że Kopernik mówił tak po polsku jak dzisiejszy papież, a Skłodowska wszystko co robiła w chemii, to obciąganie kolby Piotrowi? Nie wiem. Myślałem wcześniej, żeby skoczyć na plecy Iwaszkiewiczowi, ale załatwiły to jego dzienniki. Myślałem też o Gombrowiczu, żal miałem do niego, że tchórzem podszyty, akurat on, że więcej odwagi miał nawet Andersen, kiedy już chwycił w teatrze swojego kochanka za rękę. Ale to mi się potem wszystko jakoś rozmyło.
JK: Jak pomóc Polakom, żeby im było lepiej z samymi sobą?
- Jest pan pewny, że Polakom z sobą tak naprawdę źle? Myślę, że to tylko taki inteligencki komunał. Polacy en bloc to pierwsza brygada najbardziej cwanych i najmądrzejszych żołnierzy najlepszej ojczyzny na świecie. My, my to dopiero coś, my to dopiero ktoś, a cała reszta to żabojady, pepiki, szwaby, makaroniarze, ruskie i "takinaprzykładturekjeden". Pomóc więc im można w tym sensie, żeby uwolnić ich od ciężkiego worka z przeświadczeniem o własnej wyjątkowości. Żeby unieśli się parę metrów ponad swoją wewnętrzną wiochę. Opróżnić też worek z patriotycznym wzdęciem na narodowych gazach, np. tym posmoleńskim. I uwolnić ich od worka z tym anachronicznym katolicyzmem. Ludzie kochani, jest rok 2010, naprawdę żadna kobieta nie zaszła w ciążę z wiatrem, ani nikt nigdy nie chodził po wodzie! To tylko metafora na to, żeby uwierzyć we własne, wewnętrzne siły.
JK: Po co pan tyle klnie? Nie lepiej pisać ładnie, kulturalnie?
- Wyobraża pan sobie nasz język bez wulgaryzmów? Smakowałby jak odstana herbata. Zapadłby się w sobie jak szczęka bez zębów. Wulgaryzmy to maszty statku języka polskiego. Na nich dopiero rozpiąć można czyste, białe żagle mowy wysokiej. Ja tu się powtórzę, ale właśnie ich zazdroszczą nam Czesi. Tego, ile przedrostków dodać można do tych dwóch czasowników, wyrażających w zasadzie rytmiczny ruch biodrami. I za każdym razem znaczenie będzie inne.
JK: Naprawdę jest pan najwybitniejszym żyjącym pisarzem polskim?
- To z "Jednoblatówki", tak? Zaskoczę pana. Tak. Jestem. W tej jednej chwili zapisu. W tej jednej, określonej sytuacji. W tym akurat czasie i w tym akurat kontekście nie było lepszego. Byłem nim, do k... nędzy i z powrotem, jasne, że byłem! Tak jak tu przed panem siedzę.
Autor: Juliusz Kurkiewicz - wyborcza.pl, 29 czerwca 2010