Tomik otwiera wiersz krótki, ale zwarty i dosadny:
"Mam gdzieś koniec poezii. Czniam wyczerpanie języka.
Jest dźwięk, który pieski preriowe wydają tylko na dźwięk grzechotnika"
Ta deklaracja nadaje kierunek interpretacyjny całemu tomikowi; idzie niejako pod prąd różnym prorokom nowoczesności, którzy od lat głoszą nieprzekraczalną wyrwę między językiem a światem. Tytuł wiersza "Auto da fe" świadczy o tym, że autor doskonale zdaje sobie sprawę z wagi swojego gestu i z ryzyka, jakie on powoduje. Nie idzie jednak na łatwiznę. To poezja rozpięta na dwóch biegunach: afirmacji i niedowierzania światu.
Uderza w tych wierszach przede wszystkim żywy, rzadko spotykany liryzm, który tak nienagannie współpracuje z samym ich ładunkiem intelektualno-emocjonalnym.
Weźmy: "Luty miesiącem oczekiwania, że wkrótce zrzucimy ubrania":
"czekam, aż słońce późnej zimy
wpuści i mnie na swoje drabiny.
Zajęczą wargą widnokręgu
odessie z ziemi śluz roztopów"
Mnóstwo w tej poezji aliteracji, przyjemnych fonetycznie zestawień i uwodzącego rytmu. Zabiegi ryzykowne, ale Podsiadło nie raz udowadniał, że z językiem może robić cuda. Często jest przekornie sztubacki, łobuzerski i efekciarski, ale wszystko w doskonałych proporcjach, niezwykle ożywczych dla tej poezji, i dla polskiej poezji w ogóle. Gdzie indziej takie słowne zestawienia zdegenerowałyby się w tkliwość lub popisy nie do wytrzymania. Tutaj łapią za serce.