Joanna Bator przypomniała niedawno w "Rekinie z parku Yoyogi" postać pisarza z opowiadania Harukiego Murakamiego opętanego figurą "starej ciotki", która wsiadła mu na plecy i nie pozwala o sobie zapomnieć. Nie będącej niczym innym niż historia, która – biorąc początek w obsesji niewiadomego pochodzenia – domaga się opowiedzenia. Wygląda na to, że "stara ciotka" zadomowiła się też na plecach Ignacego Karpowicza. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że, jak mówił w wywiadach, od wielu lat nosił się z zamiarem opowiedzenia historii starej kobiety ze swoich rodzinnych stron, o której mówiło się, że w czasie wojny romansowała z Niemcem?
Po serii powieści osadzonych we współczesnych czasach i dylematach, decyzja, by w najnowszej książce cofnąć się do wojennych czasów, to wybór zaskakujący. Zaskakujący jest też temat, za który wziął się Karpowicz: miłość. Wielka, absolutna, przekreślająca hierarchie, zobowiązania i lojalności. On tak na serio? – ma się ochotę zapytać, czytając "Sońkę". A i owszem – nie tylko na serio, ale i bardzo poruszająco.
Oto Sońka, stara kobieta z krową z podlaskiej wsi. Oto Igor, wzięty dramatopisarz z Warszawy, który przypadkiem-nieprzypadkiem trafia w rodzinne - jak się później okaże - strony. Spotykają się przypadkiem, przy drodze, kiedy jemu psuje się samochód i spędzają ze sobą bardzo długi dzień. Potrzebują się nawzajem. Ona znajduje w nim ostatniego, najważniejszego słuchacza, któremu opowiada historię swojego życia, on odkrywa w jej opowieści "historię historii", inspirację i możliwość powrotu do własnych korzeni.
Sońka opowiada Igorowi o Joachimie z błyskawicami na mundurze, którego pokochała miłością wielką i sprowadzającą nieszczęście. Igor zrzuca kolejne skóry, dokopując się do oryginalnej, "wschodniej"/"wiejskiej" wersji siebie, "wyskrobanej ze wstydu, z wyparcia, z gorszości". Ona domyka swoje życie, wypowiadając na głos własną wersję wydarzeń, on słucha i pod wpływem jej opowieści "człowieczeje". A może jest zupełnie inaczej, bo "Sońka" jest daleka od jednoznaczności. Może on ją wampirycznie wysysa, może "przerabia" na historię, może ona jest tylko jego fantazją albo traktowaną instrumentalnie inspiracją. Ich relacja jest przecież nie do końca czysta: opis spotkania jest wzięty w nawias innej historii, przeplatany relacjami i napuszonymi komentarzami na temat sztuki Igora o życiu Sońki, która, jak się dowiadujemy, przez kolejne sezony nie schodzi z afisza w Warszawie.
Nie dowiemy się, jak jest "naprawdę". To, co dzieje się między Sońką i Igorem wymyka się przyszpileniu. W miarę, jak rozwija się opowieść, wywracają się porządki, zaciera się granica między płaszczyznami czasowymi,jej ciało jędrnieje, on się starzeje, wszystko jest wirowaniem tekstu, cudzysłowem, ironią. A jednak spod warstw "tekstu" wyziera coś bardzo autentycznego, wzruszającego. Po pierwsze, zupełnie nieironiczna, wspaniale opowiedziana historia wielkiej miłości. Niesentymentalnej, bo sprowadzającej wielkie nieszczęście, niechcianej, bo będącej doświadczeniem granicznym, a jednak porażająco pięknym. "Jak można palubić tak druholo czaławieka? Czamu? Pa szto?" – pyta Sońka. Po nic – zdaje się odpowiadać Karpowicz. Uczucie łączące Sońkę i Joachima to miłość-fatum, wobec którego pozostaje tylko kapitulacja.
Drugi poruszający wymiar "Sońki" to jej osobisty, autobiograficzny wymiar. Karpowicz osadza ją w świecie swojego dzieciństwa, na białoruskim pograniczu, nasyca trasianką, szeptuchami, nawiązaniami do prawosławia. Sońka należy do pokolenia dziadków Karpowicza, o którym mówił w wywiadzie dla PAP, że "nie mieli narodowej identyfikacji w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Nie uważali się ani za Rosjan, ani za Polaków, ani za Białorusinów, oni byli tutejsi, swoi". Osobni, jak Sońka, działająca według innych mechanizmów niż zbiorowość, poruszająca się wbrew układom narzucanym przez wielką historię i narodową przynależność. Z ust ukochanego, którego języka nie rozumie, słyszy, że "będą jeździć do kurortów i nad morze (morze to po niemiecku Juden). Będą mieli kota o imieniu Raus. Kot będzie się wygrzewać w słońcu i łowić Schweine (to po niemiecku myszy)". To zamysł tkwiący u podstaw całej powieści, choć nienachalny, subtelny: przepisać historię, przedstawić dobrze znaną, ograną wojenną narrację z "marginalnej", "peryferyjnej", a przez to wywrotowej perspektywy, która nic sobie nie robi z tego, co należy, trzeba, można. "Ach, jak ja tesknię do wojny! Czemuż się skończyła?" – wykrzykuje w pewnym momencie Sońka, której wojenny czas kojarzy się przede wszystkim z kochankiem.
Wojna, miłość, historia – terytoria, po których trudno się poruszać nie wpadając na minę banału albo patosu. Karpowicz kroczy po nich ostrożnie, "brudząc" historię – Sońki i Joachima, jej spotkania z Igorem – przypisami, wybieganiem w warszawską teraźniejszość czy przyszłość, nadświadomością tekstu. Balansuje między kpiną i patosem. Jest – jak zwykle w swoich powieściach - ironistą i nie oszczędza sobie kąśliwości wobec płytkiego i pogubionego "warszawiaka" – choć w tym przypadku kąsa i kpi w pewnym sensie z samego siebie, bo postać Igora/Ignacego nosi wiele autobiograficznych znamion. Czasem tekstowe powikłanie wydaje się sztuką dla sztuki, niepotrzebnym nadmiarem, momentami zdarza się też Karpowiczowi nieco nieznośnie moralizować oceniając teraźniejszość. Jednak, paradoksalnie, może gdyby nie było tego zamieszania na powierzchni i mylenia tropów, nie poruszałoby tak bardzo proste i skromne jądro opowieści. Może tylko tak może do nas dotrzeć prosta historia o sprawach fundamentalnych – przez "zabrudzenie", grę lustrzanych odbić, niepewność.
Ostatnia scena "Sońki" narzuca skojarzenia z pokazywanym kilka lat temu w Polsce spektaklem "Dom jeleni" Belga Jana Lauwersa, nawiązującym do wojny na Bałkanach, który kończy się "disneyowską", ale oczyszczajacą sceną: bohaterowie chwytają się za ręce i na gruzach i trupach śpiewają ciepłą, słodką, jednoczącą piosenkę, która ma zatrzeć wojenny koszmar i śmierć. Podobnie jest tutaj. Zbierzmy się, zmówmy kadisz ("kolejne memłanie Holocaustu", ale "bez tego jednak chyba przedstawienie się nie uda"), żeby wreszcie pożegnać się z historią, zaciekłym wrogiem – nawołuje narrator. Przeżyjmy wspólnie oczyszczenie na gruzach czyjegoś życia i historii – nawet gdyby miało być niedoskonałe, ułomne i dało się łatwo wykpić.
"Sońka" – mała historia o wielkich sprawach - wzrusza jednak naprawdę, bez kpiny.
Ignacy Karpowicz
"Sońka"
Wydawnictwo Literackie
wymiary: 120x207 mm, liczba stron 208
okładka: twarda
ISBN: 978-83-08-05353-9
www.wydawnictwoliterackie.pl