Andrzej Łapicki, fot. Piotr Grzybowski / Agencja SE / East News
W sobotę nad ranem w swoim domu w Warszawie w wieku niespełna 88 lat zmarł Andrzej Łapicki - jeden z najwybitniejszych polskich aktorów oraz reżyser.
"Odszedł dzisiaj nad ranem, spokojnie w domu, we śnie" - powiedziała w sobotę PAP żona aktora Kamila Łapicka.
Aktor miał w swoim dorobku ponad 100 ról teatralnych oraz kilkadziesiąt telewizyjnych i filmowych.
Urodził się 11 listopada 1924 roku, w Rydze. Podczas okupacji rozpoczął studia w tajnym Polskim Instytucie Sztuki Teatralnej. Dyplom uzyskał już po wojnie. Na scenie zadebiutował w 1945 roku w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego.
Zagrał w ponad stu sztukach teatralnych. Na jego początkowej karierze zaważyła rola Freda w "Ladacznicy z zasadami" Sartre'a. Wyreżyserowana przez Erwina Axera sztuka sprawiła, że - jako aktor o przedwojennej urodzie amanta i nienagannych, europejskich manierach - w powojennym polskim teatrze mógł grać tylko wrogów klasowych, agentów FBI i sanacyjnych demonów. Właśnie w takich rolach obsadzał go Erwin Axer w Teatrze Współczesnym w Warszawie.
Przełom przyszedł w 1956 roku. Łapicki wziął drugi oddech, został ponownie odkryty w nowym repertuarze. Zagrał wtedy braci bliźniaków Horacego i Fryderyka w "Zaproszeniu do zamku" Jeana Anouilha w reżyserii Stanisława Daczyńskiego na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie. W następnych latach bardzo rozszerzył repertuar. Więcej o Andrzeju Łapickim na Culture.pl…
Po latach przyznawał, że nie czuje się dobrze w repertuarze tragicznym i romantycznym:
- Bardzo wcześnie zdałem sobie sprawę, że nie zagram Króla Leara ani Kordiana. Myślę jednak, że to dobrze, że uniknąłem klęsk. ("Teatr" 1995, nr 1).
Od lat 60. Łapicki także systematycznie reżyserował, jego reżyseria była zawsze dyskretna, opierała się na szacunku do literatury i aktora. Podstawą realizacji pozostał przekaz werbalny, a nie eksperymenty inscenizacyjne. Wystawiał przede wszystkim tak zwaną "małą klasykę".
- Oczywiście, uznaję wyższość Juliusza Słowackiego nad Tadeuszem Rittnerem, ale jednocześnie wiem, że nie zrobię dobrze Słowackiego i po prostu nie biorę się do tego. Wydaje mi się natomiast, że dobrze rozumiem Rittnera, Perzyńskiego, Zapolską, Kisielewskiego (Fredro to już osobny rozdział). Lubię tę epokę.
W filmie Łapicki debiutował epizodyczną rolą Konspiratora w "Zakazanych piosenkach" Leonarda Buczkowskiego (1946). W latach 60. sporo grał w filmach Jana Rybkowskiego. W latach 60. Stworzył ciekawe kreacje w "Powrocie" Jerzego Passendorfera (1960) oraz w "Życiu raz jeszcze" Janusza Morgensterna (1964). Ale swoje najsłynniejsze role stworzył w filmach Konwickiego i Wajdy. W "Salcie" Tadeusza Konwickiego (1965) zagrał świetny epizod pijaczyny, Pietucha. W kolejnym filmie tego reżysera "Jak daleko stąd, jak blisko" kreował główną rolę - Andrzeja (1971). We "Wszystko na sprzedaż" (1968) Wajdy wcielił się w postać reżysera (alter ego Wajdy), w "Weselu" (1972) grał Poetę.
Więcej w biogramie…
Mimo to o swojej karierze filmowej mówił po latach:
- Z pewnością mogę powiedzieć, że film to niespełniona dziedzina mojej działalności. Nie dostarczył mi dostatecznej satysfakcji. [...] Film to moja nie wypełniona karta…
Rolą Radosta w "Ślubach panieńskich" Fredry, które reżyserował, Andrzej Łapicki żegnał się jako aktor ze sceną. Premiera miała miejsce 6 lutego 1995 roku w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Później zagrał jeszcze w filmie (Ksiądz w "Panu Tadeuszu" w reżyserii Andrzeja Wajdy, 1999) i w Teatrze TV (Lord Claverton w "Mężu stanu" Eliota we własnej reżyserii, 1997). Przy okazji premiery "EuroCity" (30 listopada 2005 roku) w warszawskim Teatrze Polskim - pod uwspółcześnionym tytułem kryła się dwuaktówka "Z Przemyśla do Przeszowy", ostatnia komedia, która wyszła spod pióra Aleksandra Fredry - Andrzej Łapicki zapowiedział również pożegnanie z reżyserią. Los sprawił, że po trzynastu latach, 5 kwietnia 2008 roku powrócił na scenę Teatru Narodowego jako aktor w "Iwanowie" Czechowa w reżyserii Jana Englerta.
"Wróciłem do teatru, bo nie mogłem sobie poradzić z nudą - przyznał wówczas Andrzej Łapicki w rozmowie z 'Rzeczpospolitą'. - Kiedy zostałem wybrany na rektora, powiedziałem sobie, że jako aktor osiągnąłem to, co zamierzałem i będę się zajmował tylko szkołą. Ale przyszedł stan wojenny i jeszcze trochę pobyłem na scenie. Zacząłem też reżyserować. Dwa lata temu przeżyłem osobistą tragedię. Zostałem sam. Kapcie, fotel, telewizor - kłótnie polityków albo liga angielska. A ile razy można oglądać mecz Chelsea -Liverpool? W ten mój nastrój egzystencjalnej rozpaczy wstrzelił się Jan Englert: 'Wyjdź na scenę i już będzie w porządku'. Przeczytałem 'Iwanowa', młodzieńczą sztukę Czechowa, intrygującą pourywanymi wątkami, i pomyślałem, czemu nie?"
O swojej ostatniej scenicznej roli, hrabiego Matwieja Sjemionowicza Szabelskiego, mówił następująco:
"Szabelski jest pieczeniarzem, który kombinuje żeniaczkę dla pieniędzy. Unosi się jednak honorem i zrywa związek. To nie jest rosyjskie nazwisko. A co może być bardziej charakterystyczne dla polskiego szlachcica niż szabla? Mam słabość do grania nicponi. Postać poharatana przez życie, o licznych skazach charakteru, jest dla aktora podniecająca. Zwykle dobrze się czułem, grając czarne charaktery."
Tą rolą Andrzeja Łapicki potwierdził swoją aktorską klasę.
"Osobnym rozdziałem jest aktorski powrót Andrzeja Łapickiego w roli pieczeniarza Szabelskiego - pisał Janusz R. Kowalczyk w 'Rzeczpospolitej'. - Dał wspaniały pokaz gry, z doskonałym wyczuciem dystansu w ukazaniu głębokiej autoironii swojej postaci. Z prawdziwą wirtuozerią trafiał w odpowiedni ton, perfekcyjnie celebrował pauzy, potwierdzając, że jego obecność na scenie nie wzięła się z przypadku. Dał przykład, jak mocno drugoplanowa rola jest w stanie konstruować przedstawienie. Perfekcyjne."
Wśród aspektów współczesnego teatru, które budziły jego sprzeciw, najbardziej mierziło go przerabianie klasyki na współczesność.
"Ten teatralny prezentyzm - czyli naginanie wymowy dramatu na użytek dnia bieżącego - polegający na chamskim grzebaniu w rzeczach wzniosłych, jest rzeczą haniebną. Ciągle widzę klasykę rozmienianą na drobne. Tymczasem życie okazuje się szybsze od tych na ogół młodych reżyserów, którzy za nim nie nadążają. Wystarczy, że wyborcy zdecydowali inaczej, a wszelkie pomysły sceniczne stają się nagle bez sensu".
Źródło: PAP, Culture.pl, opr. mg