Błysk światła – nigdy nie za ostry, żeby nie demaskować szczegółów – rozświetla na krótko kolejne "mansjony", niekiedy płynnie przemieszczające się w zagadkowym ruchu. Ich tajemnic nie da się jednak rozpoznać do końca. Także i w życiu ludzkie poznanie determinowane jest przez wiele okoliczności, w tym przez najokrutniejszą – nieubłagany upływ czasu.
Opozycja ciemności i światła, jako nieświadomości i iluminacji, ma żywot prawie równie długi jak religia i filozofia. Jest też jednym z głównych środków artystycznej ekspresji w przedstawieniach autorskiego teatru Leszka Mądzika.
Jego "Zielnik" z 1976 roku i dwa lata późniejsza "Wilgoć", to kanoniczne, nadal grane widowiska. Aktorzy się zmieniają, lecz przedstawienia zachowują swój pierwotny kształt. Dawni wykonawcy "Zielnika" i "Wilgoci" przyprowadzają dziś na nie swoje dzieci.
To jedyny znany mi w Polsce przypadek ciągłej eksploatacji spektakli, których premiery miały miejsce przed trzydziestu kilku laty.
Od mroku do światłości
W "Zielniku" (1976) autor zarzucił paletę żywych barw, na rzecz kontrastów bieli, czerni i rozmaitych wariantów szarości. Wrażenia kolorystyczne oddają wysokie nadmarionety, odpowiednio podświetlone pionowymi snopami barwnych świateł.
W "Wilgoci" (1978) – w zawieszonych na różnych wysokościach podświetlanych kabinkach autor eksponuje ludzkie twarze. Pierwsza z nich robi wrażenie pośmiertnej maski. Z innej para dłoni zdziera wierzchnią skorupę, odsłaniając żywą twarz aktorki. Zwieszony ludzki korpus ocieka wodą, choć może sokami żywotnymi. Karuzela zrywa z ludzi wędrujące w niebo "powłoki" ich okryć, pozostawiając na ziemi skulone, bezbronne ciała.
Z kolei "Wędrowne" (1980) jest drogą wzwyż – ku niebiosom. Wędrówka postaci ludzkich jest znaczona ich upadkami w czerń ziemi. Wystrzelą z nich wkrótce łany jasnych zbóż, podziwiane przez ocalałą resztkę podróżnych.
"Pętanie" (1986) jest przywołaniem ostatnich chwil życia pary starych ludzi. Ich wzajemnego oddania w codziennym rytuale bezsłownej obecności przy stole. Na którym świetlny promień ukaże im w końcu grudę ziemi.
We "Wrotach" (1989) widz nieświadomie stąpać będzie po podłożu, które w finale przeobrazi się w otwarty grób. Nie będzie dlań innego wyjścia, jak przez szklaną taflę, pod którą ujrzy nieruchomo leżących bohaterów dopiero co rozegranego widowiska. Prawie zawsze stąpamy po kimś, kto był przed nami, nawet o tym nie wiedząc.
"Tchnienie" (1992). U istot lądowych pierwsze tchnienie zapowiada nowe życie, a ostatnie je kończy. Między nimi mogą się niespodziewanie pojawić i inne, te z zewnątrz, wielekroć potężniejsze, jak choćby śnieżne zawieje. Jak ta, w której wirujących kłębach pierzastych płatków zniknie na zawsze jeden z bohaterów. Ustająca zamieć odsłoni jego zlodowaciałą powłokę – z wyłaniającą się z jej rozpęknięcia kobiecą postacią (duszą?).
W "Szczelinie" (1994) twórca zaskoczył widzów skrajnym pesymizmem. Kuszące światłem poznania pęknięcie, wciągające śmiałków do przytulnego zrazu wnętrza, okazuje się pułapką bez wyjścia. Tunel/sztolnia połykał kolejne, bezbronne w swej nagości ofiary, przywiedzione tu przez młode kobiety w czerni. Mroczny klimat spektaklu podkreśla rewelacyjna muzyka Jacka Ostaszewskiego z budzącymi metafizyczny dreszcz odgłosami przypominającymi trzeszczenie drewna (trumny?).
"Kir" (1997) podobnie jak wcześniejsze prace tego twórcy był skąpany w mroku, aczkolwiek – paradoksalnie – niezwykle jasny. Promienna świetlistość emanowała zwłaszcza z barokowo bogatej warstwy muzycznej, stworzonej przez Jana A. P. Kaczmarka.
Maluję przed widzem obraz w czasie
Teatr Mądzika mówi bez słów, migotliwie zmiennymi formami, których tajemnice, odsłonięte na mgnienie, głęboko odciskają się na dnie oka widza. Wizje artysty odkładają się w podświadomości i niepokojąco drążą sumienia. Ten teatr to eschatologia.
Więź Sceny Plastycznej z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim miała od początku wymiar szczególny, bo manifestowany w nazwie. Formułowała ona rodzaj duchowości, którą odnajdywano w widowiskach Leszka Mądzika.
Przekonałem się, że potrafię wypowiadać się awerbalnie, malując przed widzem obraz w czasie. Co wiosnę dawałem premierę. Przedstawienia, choć bez słów, miały fabularne odwołania do Biblii – potrzeba duchowości jest we mnie do dziś. Teatr w takim kształcie nie mógłby się narodzić na innej uczelni niż KUL.
Po czterech dziesięcioleciach można śmiało stwierdzić, że twórca nie tylko sprostał wielkiemu zobowiązaniu, ale swoim teatrem rozsławiał też imię macierzystej uczelni w szerokim świecie, dokąd jest zapraszany ze swoimi przedstawieniami, warsztatami czy wystawami: scenografii, malarstwa, fotografii.
Teatr pozwala mi zanurzyć się w sacrum. Ważna jest też dla mnie intymność spotkania z widzem – włączenie w przestrzeń grania i uczynienie częścią przedstawienia. Moje pierwsze spektakle były bardziej anegdotyczne, witalne i kolorowe. Przy "Ikarze" (1974) odkryłem potrzebę budowania głębi, kosmosu. Dramaturgicznie ważna okazała się tu rola światła. Oczekuję od niego na scenie takiej siły, jaką ma w obrazach Rembrandta czy Caravaggia.
Nie mamy w Polsce innego teatru, który raz wytyczoną drogą zmierzałby równie konsekwentnie i z takim powodzeniem.
Podróż do tego, co nas czeka
Po każdej z kolejnych, zaskakujących i pobudzających do refleksji premier Sceny Plastycznej KUL widz bywa przekonany, że ma do czynienia z najważniejszym przesłaniem Leszka Mądzika – dalej bowiem i głębiej zstąpić już niepodobna. I za każdym razem twórca wyprowadza go z błędu, stawiając wciąż przed nowymi wyzwaniami.
Taki też był jego "Całun" (2000), wieńczący trzydziestolecie Sceny Plastycznej KUL. Okazał się kolejnym ważnym zetknięciem z teatrem wielkiej tajemnicy, otwierającym widza na istotne przeżycia duchowe. Wyobraźnia Mądzika jest tu, jak zwykle, niezwykle sugestywna.
Henryk Waniek w ciemnościach jego inscenizacji odkrył oddziałujący na podświadomość czynnik halucynogenny. Wszelako niegroźny. Obok ładunku niepokoju, obrazy sugerowane przez Mądzika przynoszą niezmiernie dziś rzadką w teatrze katharsis, owo – tak istotne w starożytnym teatrze – rozładowanie emocji.
Zważywszy, że jest on artystą, który przestrzeń przed odbiorcą traktuje jak blejtram pokryty czernią (mrokiem), jego "Całun" okazał się jednym z najjaśniejszych przedstawień. Wyraźnie niosącym nadzieję.
W poszukiwaniu "szansy wypowiedzi poza słowem w dramaturgii przestrzeni i obrazu" w 2003 roku wystawił Mądzik "Odchodzi". To widowisko jest dla niego o tyle nietypowe, że zostało zainspirowane właśnie słowem – tomem "Matka odchodzi" Tadeusza Różewicza z 1999, rok później uhonorowanym Nagrodą Nike.
W opisie choroby i cierpień matki słowa poety - nawet tak wielkiego jak Różewicz - wydają się często bezradne i niewystarczające. W teatrze Mądzika słowo, jak zwykle, nie pada. Jednak w malowanym obrazem, przedmiotami, światłem i ruchem przedstawieniu zawarte są wszystkie elementy tego tomu.
"Odchodzi" z niezwykłą, pełną poetyckiego wyrazu siłą oddaje ból ludzkiego istnienia. To dalszy krok Leszka Mądzika w śmiało ponawianych próbach dotknięcia tajemnicy bytu. Spojrzenia za granice realnego świata.
Mistrz ceremonii
W widowisku "Bruzda" (2006) autor odszedł od wypracowanej przez lata, jedynej w swoim rodzaju formuły. Zrezygnował z charakterystycznego dla niego mroku – cała akcja odbywa się w pełnym świetle. Po raz pierwszy Leszek Mądzik sam też wystąpił jako aktor.
"Bruzda" robi wrażenie pokazu jednej z prac warsztatowych, z których inscenizator znany jest w świecie niemal tak dobrze, jak z przedstawień. Leszek Mądzik jest tu aranżującym sytuacje celebrantem. Kieruje strumieniami ziarna, które sypie się na zrzucone przezeń z taczek papierowe kokony. "Wykluwają się" z nich kolejno czterej młodzi mężczyźni ubrani w robocze chałaty. Mądzik jako przewodnik doprowadza ich stopniowo do przegród – arkuszy pakowego papieru rozpiętych na ramie. Przebijające się przez nie postacie padają po kolei w wypełnioną wodą bruzdę. Mistrz ceremonii ożywia je, polewając wodą, żeby mogły zniknąć za kurtyną na horyzoncie.
Porażająca autorska wizja "Bruzdy" była artystyczną odpowiedzią dla tych, którzy w skąpanym w mroku teatrze Mądzika dopatrywali się zakamuflowanych podtekstów, albo i warsztatowych braków. Tymczasem autorowi przypadło wpisać na listę jeszcze jeden, zasłużony sukces.
O umieraniu bez lęku
Teatr Leszka Mądzika, to nie tylko Scena Plastyczna. W lubelskim Teatrze im. Hansa Christiana Andersena wystawił w 1999 roku "Skrzydło Anioła". Poruszające widowisko jest pod wieloma względami przedsięwzięciem wyjątkowym. Nie tylko z powodu szczególnej delikatności materii – jest to bowiem skierowany do nastoletniego odbiorcy spektakl o śmierci. O umieraniu dziecka.
Ala, uczennica trzeciej klasy, pięknie gra na skrzypcach. Niestety, nie oszczędzi jej choroba. Rak.
Ala na noc zakłada na łysą głowę
wełnianą czapeczkę
żeby było cieplej
i żeby ręce mamy kiedy ją gładzi
i żeby wargi ojca kiedy ją całuje
nie były takie zimne.
Po raz pierwszy lubelski twórca posłużył się w swoim spektaklu słowem - czytanym z offu wstrząsającym wierszem księdza Wacława Oszajcy "Ala ma raka" z tomu "Ty za blisko, my za daleko".
"Skrzydło Anioła" miało najdobitniej sformułowane przesłanie z wszystkich premier autorskiego teatru Mądzika. Nie mogło być zresztą inaczej, jeśli weźmiemy pod uwagę młodociany wiek widowni wypełniającej salę Teatru Andersena. Młodzi widzowie obserwowali sugestywne maski dwojga zrozpaczonych ludzi nad córeczką leżącą w łóżku, które jest zarazem kołyską i trumną. Niebiańską karetę, w której Anioł trzyma ciałko Ali w pozycji watykańskiej Piety. Był też przelot Anioła, trzymającego dziewczynkę w objęciach. Był świat zaludniony pozaziemskimi, szczęśliwymi bytami i uwznioślająca muzyka, nadająca plastycznym wyobrażeniom niematerialnej lekkości.
Leszek Mądzik jest zarówno wysublimowanym twórcą, jak i zdyscyplinowanym konstruktorem.
Myślę, że każdy teatr powinien być poszukujący. Bo jak sobie już ponazywamy pewne rzeczy i będziemy je tylko odtwarzać – z lepszym lub gorszym rzemiosłem – to zabraknie akurat tego, co najważniejsze. Sztuką nie można się wyłącznie bawić. W tworzeniu musi być cierpienie, zmęczenie materiału, czyli tworzącego. Im większy niepokój, co się z tego narodzi, tym większa szansa na prawdę. I na dobry spektakl. Tak właśnie postępował Tadeusz Kantor. Chcąc sobie sprawić niespodziankę, przy okazji fundował ją widzowi.
Teatr Leszka Mądzika fascynuje nie tylko odmiennością formy, ale i przesłaniami swych kolejnych, obywających się bez słów, spektakli. Mimo że autor sprowadził w nich postaci ludzkie do plastycznego znaku, to wszystkie środki artystyczne podporządkował ukazaniu różnych aspektów kondycji człowieka. W każdym z dokonań tego eksperymentalnego teatru w centrum uwagi jest zawsze człowiek.
(O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie wypowiedzi Leszka Mądzika zaczerpnięte zostały z wywiadów, które autor przeprowadzał z nim i publikował od połowy lat 90. w "Rzeczpospolitej").