Gustaw Holoubek
Gustaw Holoubek:
W nocy z 12 na 13 grudnia roku pamiętnego pisałem referat na Kongres Kultury. Odbywał się on w Teatrze Dramatycznym, któremu dyrektorowałem. Zajechałem tam samochodem o dziewiątej rano, niestety, kilku panów w cywilu brutalnie zabraniało mi wejść do środka. W domu, nad śpiącą jeszcze żoną wypowiedziałem słowo: "Wojna". Strasznie się przeraziła. Sam – przeciwnie, ani przez chwilę nie poddałem się strachowi. Pierwsze chwile stanu wojennego wydawały mi się jakimś absurdem; niemożliwą do przyjęcia groteską. Wkrótce odcięty – jak wszyscy – od świata, zacząłem się trochę niepokoić. Jednak w miarę upływu czasu przeważyło we mnie przekonanie, że tego rodzaju rozwiązanie w ogóle nie licuje z tradycjami załatwiania spraw w Polsce. Że to przymus z zewnątrz. Obce ciało nie mające nic wspólnego z rodzimą rzeczywistością. I nawet patetyczno-sentymentalne przemówienie, którym Jaruzelski zwracał się do społeczeństwa, potwierdzało mi opinię, że on sam nie mieści się w ramach swej decyzji. Złożyłem swoją legitymację poselską. Wkrótce też Teatr Dramatyczny stał się Teatrem Rzeczypospolitej. Nie pomogły protesty. Po półtora roku wezwał mnie minister kultury Żygulski, by w towarzystwie niejakiego Świrgonia wypowiedzieć mi pracę, ale to już inna historia.
Agnieszka Holland
Agnieszka Holland:
Na początku grudnia 1981 roku pojechałam do Szwecji. Jeździłam po różnych miastach pokazując swój film "Aktorzy prowincjonalni" i mówiąc o sytuacji w Polsce. 16 miał przyjechać mąż z córeczką i święta – w Polsce niczego nie było w sklepach – mieliśmy spędzić u rodziny w Göteborgu. W trakcie moich peregrynacji fatalistyczno-katastroficzna wizja tego, co musi się w mym kraju wydarzyć, narastała. Miałam wszak za sobą doświadczenie czeskie i zmiażdżenie praskiej wiosny. Czułam, że coś strasznego stanie się teraz, wkrótce. Nalegałam, żeby rodzina przyspieszyła swój przyjazd. Bez skutku. 13 rano dotarłam do Göteborga, na dworcu czekał na mnie kuzyn. "Co myślisz, że będzie?" – spytał. "Finis Poloniae" – odpowiedziałam, mając na myśli swe przeczucia. On zrozumiał, że już wiem. Ja tymczasem paplałam całą drogę do jego mieszkania i zamilkłam dopiero, kiedy zobaczyłam w telewizorze czołgi na ulicach Warszawy. Następne dni spędziłam jak w transie. Bombardowali mnie szwedzcy dziennikarze, byłam jedyną jakoś znaną osobą z Polski. Wahałam się kilka dni, zwyciężyło poczucie obowiązku wobec więzionych i prześladowanych: zaczęłam udzielać ostrych wywiadów wiedząc, że ryzykuję długą rozłąkę z krajem i bliskimi. Tak też się stało. Bardziej niż gniew odczuwałam rozpacz. Zapowiadała się długa noc. Wiedziałam, że moje życie i życie wielu mych rodaków nigdy już nie będzie takie same.
Józef Duriasz
Józef Duriasz:
Byłem wysłannikiem "Tygodnika Solidarność" na posiedzenie Komisji Krajowej "Solidarności" w Gdańsku. Mieszkałem w sopockim Grand Hotelu. W nocy z 12 na 13 grudnia wszystkich stamtąd wygarnęli. Poza mną, bo nie wróciłem tam spać. Z przysypiania w porannym ekspresie wyrwał mnie stentorowy głos: "Pan śpisz, a tu wojna! Szukamy naszych". Był to mecenas Siła-Nowicki, który wraz z Janem Olszewskim nocował w Sopocie u swego zięcia Konrada Marusczyka, działacza "Solidarności". Konrada wzięli ubole; prawników jedynie ostrzegli przed "wrogą działalnością". Wraz z mecenasami przeciskałem się przez tłum podróżujących. Znaleźliśmy Zbigniewa Romaszewskiego. Stary konspirator Siła-Nowicki wepchnął go do klozetki, a mnie postawił przy drzwiach. Gdy pociąg zwolnił tuż przed Warszawą, Romaszewski skoczył w śniegową zaspę. Naiwnie wymienialiśmy numery, zanim na dworcu przekonaliśmy się, że telefony są odcięte. Pod Pałacem Kultury przeczytaliśmy rozklejone informacje, że Kongres Kultury został zamknięty. Spotkałem Zofię Czerwińską z Teatru Syrena, która swoim maluchem odwiozła mnie do domu. Nie szukali mnie, choć kiedy w styczniu byłem u kolegi w Strzebielinku, jakiś ubol wygłosił do mnie mowę, że nie trafiłem tam tylko przez przypadek.
Krystyna Prońko
12 grudnia graliśmy "Kolędę nockę" w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Dojeżdżający wykonawcy mieszkali w Grand Hotelu w Sopocie. W nocy obudził mnie telefon od Haliny Frąckowiak, żebym wyjrzała przez okno. Na ulicy stały jakieś kordony. Chwilę później zapukano do moich drzwi. Mundurowy milicjant zażądał dowodu osobistego, a jeden z dwóch ubranych w moro ludzi zajrzał pod łóżko, do szafy i łazienki, ale nie za zasłony, co mnie zdziwiło. Kiedy wyszli usłyszałam dobiegające zewsząd stukoty i szuranie mebli. Domyśliłam się, że wyłuskiwano delegatów Krajowej Komisji "Solidarności", których m.in. kwaterowano także w Grand Hotelu. Rankiem na śniadaniu w restauracji spotkali się tylko artyści i przerażeni kelnerzy. Telefony nie działały, pojechałyśmy więc z Haliną do teatru, bo w niedzielę miałyśmy znów występować. Trwał poranek dla dzieci, ale nasze wieczorne przedstawienia już się nie odbyły. Wracałyśmy okazją – mercedesem, który wpadł w poślizg i otarł się o słup. Pociąg do Warszawy był już po godzinie milicyjnej, więc bałyśmy się, że zostaniemy zaaresztowane w drodze na peron. Dojechałyśmy jednak bez przeszkód, choć kontrolowano nam nie tylko bilety, ale i dokumenty. Cierpiał też mój pies, któremu godzina milicyjna wyeliminowała późne wieczorne spacery.
Paweł Huelle
Paweł Huelle:
Byłem wtedy blisko wydarzeń, gdyż pracowałem w Biurze Informacji Prasowej "Solidarność". Z napływających wiadomości i zachowań władzy wynikało, że wkrótce dojdzie do próby sił. Cios wisiał w powietrzu. Kiedy spadł, nie byłem zaskoczony, tylko wściekły z bezradności. Towarzyszyła temu totalna frustracja. W pierwszych dniach wydawało się, że jako społeczeństwo jesteśmy bezbronni i że przegraliśmy. Wszyscy. Niemal całą Komisję Krajową "Solidarności" zaaresztowano tuż po obradach w Gdańsku. Były strajki w Stoczni, w Nowej Hucie, ale zostały spacyfikowane. Wiadomo, jak to się skończyło w kopalni Wujek. Do tego dochodziło obrzydzenie propagandą.
Miałem jednak poczucie, że jeśli ten system musi się odwoływać do czołgów, pałek, aresztów i przemocy, to znaczy, że jest bezsilny. Że to początek jego końca. Dalej już pójść się nie dało. Świtała nadzieja, że system wypala się do cna, a zwycięstwo będzie po naszej stronie. Pierwsze dni stany wojennego upłynęły mi na bieganinie po mieście. Chowaliśmy z kolegami archiwum i resztki sprzętu, ustalaliśmy listę aresztowanych i gdzie kogo trzymają. Były to działania dość rozpaczliwe i chaotyczne, ale nie pozwalały poddawać się czarnym myślom.
Maciej Wojtyszko
Maciej Wojtyszko:
Po zakończeniu przemówienia generała Jaruzelskiego ogłaszającego stan wojenny, prezenter w mundurze zaprosił wszystkie dzieci na przedstawienie Teatru TV "Trzynaste piórko Eufemii", autorstwa i w reżyserii Macieja Wojtyszki. Poczułem się, jakby mi ktoś napluł w twarz. Trzeba było odwołać próby "Mistrza i Małgorzaty" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Przedstawienie nigdy nie zostało ukończone. Następnie, ponieważ mieszkamy na obrzeżach Warszawy, nasz dom stał się naturalną bazą dla tych, którzy się ukrywali, przechowalnią matryc drukarskich i miejscem tajnych spotkań. Syn miał kilka miesięcy, w drodze była córka. Wobec bojkotu telewizji i braku pracy w teatrze, jedynym źródłem utrzymania była praca w Szkole Teatralnej. Potem był reżyserowany przeze mnie i nie dopuszczony do premiery spektakl "Róży" Stefana Żeromskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Do dziś zachowałem egzemplarz tekstu z proponowanymi skreśleniami i ingerencjami cenzora: "Zawsze tu będzie pod szubienicą defilował sołdat moskiewski" i "Dzięki wam nie powstanie już nigdy Rosja w Polsce" – skreślone. "Niech żyje Polska niepodległa!" – do dyskusji.
Wiem, że osoba korygująca ten tekst czuła się jeszcze głupiej niż ja i myślę sobie, że nie doceniamy psychologicznego aspektu tamtej sytuacji – ludzie jako tako rozgarnięci nie mogli mieć wątpliwości co do tego, po której stronie jest słuszność. Żeromski miał rację – "Dzięki wam (prześladowcom) nie powstanie już nigdy Rosja w Polsce".
Tomasz Jastrun
Tomasz Jastrun:
Wpadła do mnie sąsiadka Andrzeja Celińskiego, pani Ogrodzińska. Słyszała go, jak krzyczał z balkonu, była zdezorientowana – opowiada Tomasz Jastrun, który do 13 grudnia pracował w regionie Mazowsze i był szefem Informatora Kulturalnego Solidarności. Mieszkał na Sadybie przy Urle 5. – W pobliżu znajdowało się mieszkanie Heleny i Witolda Łuczywo. Drzwi do nich były już wyłamane, ale milicja nikogo tam nie zastała. Telefony nie działały. Uznałem, że się zaczęło. Byłem przekonany, że to początek inwazji radzieckiej poprzedzonej akcją naszej bezpieki. Pożegnałem się z żoną, wsiadłem w malucha i postanowiłem ostrzec przed aresztowaniami innych. Po raz pierwszy tej nocy minąłem się z esbekami. Przyszli kilka minut po moim wyjeździe. Schowali łom w pokoju dziecka, usiedli, przepraszająco puszczali oko do żony i czekali, aż wrócę.
Jerzy Połomski
Jerzy Połomski:
Wyszedłem przed dom, żeby uruchomić samochód. Mijał mnie kolega, aktor Bogdan Krzywicki, przed którym wyraziłem zdziwienie, że naraz wysiadł mi odbiornik radiowy i telewizyjny. Dopiero on uprzytomnił mi, że ogłoszono stan wojenny. Pierwsze uczucie, to wielkie zdziwienie. Drugie, że grożą restrykcje. Żeby nie poddać się przygnębieniu i mieć rodzinny nastrój zatargałem do domu aż cztery choinki. Potem musiałem pójść do biura paszportowego, bo z zespołem Break Water miałem zakontraktowany cykl recitali w Stanach Zjednoczonych. O dziwo, udało nam się wyjechać. Koncerty miałem rozplakatowane pod nieszczęśliwym w tych okolicznościach tytułem "Cała sala śpiewa z nami". Organizator nie przewidział, że później przyjdzie mi się z tego tłumaczyć przed polonijną publicznością. Cały stan wojenny przeczekałem więc między Nowym Jorkiem a Chicago. Brałem udział w koncertach na rzecz kolegów w Polsce, którzy przyłączyli się do bojkotu telewizji. Myślałem, że już nie wrócę do kraju. Zdecydowałem się na to dopiero wtedy, gdy Moskwa pochowała dwóch kolejnych pierwszych sekretarzy, a w Polsce odwołano stan wojenny. Nie widzę dla siebie miejsca gdzie indziej, bo choć wiele rzeczy nadal denerwuje i wkurza, żyje się tu o wiele intensywniej niż w każdym innym punkcie globu.